Выбрать главу

– Zabieraj się stąd! – huknęła i lekkim pchnięciem posłała słaniającego się Shangguana Fulu, kowala z bożej łaski, na kopę siana w kącie stajni.

– Wstawaj! – wrzasnęła na syna. – I nie plącz mi się tu! Tylko żreć i pić potrafisz, a do roboty – dwie lewe ręce! O Panie, marny mój los z wami!

Shangguan Shouxi poderwał się energicznie niczym skazaniec, któremu właśnie darowano życie i dołączył do ojca w kącie. Czarne oczy ojca i syna mrugały bezmyślnie, na ich twarzach malowała się to tępota, to coś w rodzaju sprytu. Gdy okrzyki Simy Tinga ponownie wdarły się do stajni, obaj mężczyźni zaczęli dygotać, jakby mieli za chwilę zsikać się ze strachu.

Shangguan Lü uklękła przed oślim brzuchem, nie zważając na walające się wokół nieczystości; twarz miała poważną i skupioną. Podwinęła rękawy, zatarła dłonie. Rozległ się szorstki, nieprzyjemny odgłos jakby pocieranych o siebie podeszew. Przykładając ucho do brzucha zwierzęcia, nasłuchiwała z przymkniętymi powiekami. Następnie pogłaskała oślicę po pysku.

– Ośliczko – przemówiła czule – no, postaraj się troszkę. Taki już nasz ciężki los samic…

Następnie usadowiła się okrakiem nad oślą szyją, pochyliła się w stronę brzucha i przyłożywszy do niego obie dłonie, pchnęła do przodu, jakby heblowała deskę. Oślica ryknęła boleśnie, jej ugięte nogi gwałtownie się wyprostowały, a kopyta jęły młócić powietrze, wystukując nieprzerwany, szybki rytm na niewidzialnych werblach; chaotyczne bębnienie odbijało się echem od ścian stajni. Łeb oślicy uniósł się, zawisł na chwilę w powietrzu, po czym opadł ciężko z powrotem, jak kawał mokrego, tłustego mięsa.

– Ośliczko, ośliczko, wytrzymaj jeszcze trochę! Wiesz, kto nas stworzył kobietami? Zaciśnij zęby i przyj, przyj mocno! – namawiała Shangguan Lü.

Uniosła ręce na wysokość klatki piersiowej i przez chwilę zbierała siły, po czym wzięła głęboki oddech i pchnęła powoli, zdecydowanie. Oślica wierzgnęła, z jej nozdrzy wyciekło nieco żółtawego płynu; miotała łbem, uderzając o ziemię raz po raz. Po chwili z tyłu trysnęły wody płodowe; jednocześnie z oślicy wydostała się mieszanina kału i moczu. Ojciec i syn z przerażeniem zasłonili oczy.

– Uwaga, mieszkańcy naszej wioski, kawaleria japońskich diabłów już wyruszyła ze stolicy powiatu! Mam wiarygodne wieści, to nie jest fałszywy alarm! Ratuj się, kto może, póki jeszcze nie jest za późno! – okrzyki wytrwałego Simy Tinga rozbrzmiewały niezwykle wyraźnie w uszach wieśniaków.

Gdy obaj Shangguanowie otworzyli w końcu oczy, ujrzeli Shangguan Lü przycupniętą obok oślego łba i ciężko dyszącą. Mokra od potu biała koszula uwydatniała sylwetkę jej potężnych ramion. Za oślim zadem zebrała się kałuża świeżej krwi, a z dróg rodnych zwierzęcia sterczała wiotka ośla nóżka – wyglądała kompletnie niedorzecznie, jakby ktoś ją tam wetknął dla jakiegoś ponurego żartu.

Shangguan Lü znów przyłożyła drgający policzek do oślego brzucha; nasłuchiwała długo. Cera matki przypominała Shangguanowi Shouxi przejrzałą brzoskwinię – miała ten sam spokojny odcień złota. Wytrwałe nawoływania Simy Tinga kotłowały się w powietrzu niczym muchy w poszukiwaniu psującego się mięsa, przysiadając to na ścianie stajni, to na skórze oślicy. Shangguan Shouxi czuł uderzenia panicznego strachu, jakby oczekiwał na zbliżającą się katastrofę. Chciał wybiec ze stajni, lecz zabrakło mu odwagi. W jego sercu czaił się lęk, że gdy tylko znajdzie się za drzwiami, wpadnie w łapy tych karłowatych, krótkonogich demonów o nosach jak ząbki czosnku i wyłupiastych oczach, tych żywiących się ludzkimi sercami i krwią japońskich diabłów, którzy niechybnie pożrą go w całości, nie zostawiając nawet kosteczki. Już teraz z pewnością zbierają się w pobliskich uliczkach, czają się na kobiety i dzieci, parskają i ryją ziemię kopytami niczym dzikie konie. Shangguan Shouxi poszukał wzrokiem ojca w nadziei, że jego widok doda mu spokoju i odwagi. Znalazł tylko poszarzałą twarz człowieka niegodnego nazywać się kowalem, który siedział w kącie na worku siana, obejmując rękami kolana, kołysząc się w przód i w tył i uderzając plecami i potylicą w ścianę. Shangguan Shouxi poczuł dziwne szczypanie w nosie; dwie strużki łez popłynęły mu z oczu.

Shangguan Lü zakaszlała i z wolna uniosła głowę.

– Ośliczko, ośliczko – westchnęła, głaszcząc pysk zwierzęcia – co ty wyprawiasz? Czemu teraz rodzisz jego nogę? Chyba ci się we łbie po mieszało. Kiedy się rodzi dziecko, najpierw ma być głowa!

Z pozbawionych blasku oślich ślepi popłynęły łzy. Shangguan Lü otarła je ręką i głośno wydmuchała nos.

– Idź – zwróciła się do syna – zawołaj Trzeciego Dziadka Fana. Chciałam przyoszczędzić na tych dwóch flaszkach i świńskim łbie, ale widzę, że bez tego się nie obejdzie. Idź po niego!

Shangguan Shouxi skurczył się pod ścianą, spoglądając z lękiem w stronę drzwi i wyjąkał:

– Na ulicach pełno Japońców… wszędzie Japońcy…

Shangguan Lü wstała, kipiąc wściekłością, podeszła do wrót i otworzyła je na oścież. Podmuch południowo-wschodniego wiatru, pachnącego dojrzałą pszenicą, wdarł się do środka. Panowała absolutna cisza, na ulicy nie było żywego ducha. Tylko nieduże stadko motyli wisiało w powietrzu, trzepocząc skrzydłami barwy spalonego papieru. W głowie Shangguana Shouxi kotłował się czarny, złowróżbny wir.

4

Dom Trzeciego Dziadka Fana, weterynarza, zwanego też „mistrzem łuku", stał na wschodnim krańcu wioski; za nim były już tylko pastwiska, ciągnące się na południowy wschód, aż do Rzeki Czarnej Wody. Zagroda sąsiadowała ze stromym brzegiem meandrującej Rzeki Wodnego Smoka. Shangguan Shouxi, posłuszny poleceniom matki, na miękkich nogach wyszedł na ulicę. Spojrzał na oślepiająco białą kulę słońca górującego nad czubkami drzew i na skrzące się kolorowo okna wieży kościoła. Na szczycie wieży strażniczej, dorównującej wysokością kościelnej, kręcił się i podskakiwał nerwowo starosta Szczęśliwej Rezydencji Sima Ting i ochrypniętym głosem raz po raz wykrzykiwał ostrzeżenie przed japońskim atakiem; kilku stojących na drodze wieśniaków z rękami założonymi na piersiach wpatrywało się w niego w milczeniu. Shangguan Shouxi stał pośrodku drogi, zastanawiając się, którędy pójść do Trzeciego Dziadka Fana. Miał do wyboru dwie trasy: główną ulicą albo brzegiem rzeki. Nad rzeką groziło mu spotkanie ze stadem czarnych psów, należących do rodziny Sun. Zrujnowane domostwo Sunów stało od północy. Otaczał je niski, nierówny mur; w najwyższych miejscach chętnie siadywały kury. Głową rodziny Sun była Babka Sun, która miała pięciu wnuków; wszyscy byli głuchoniemi, a ich rodziców nie znał nikt w całej wiosce, jakby nigdy nie istnieli. Wnukowie z upodobaniem dosiadali muru, udając, że jadą konno – to ich dziełem były wgłębienia służące im za niby-siodła. Uzbrojeni w pałki, proce albo strzelby z patyków, wytrzeszczonymi oczyma o ogromnych białkach obserwowali przechodzących ulicą ludzi i zwierzęta. Dla ludzi byli raczej łaskawi, zwierzęta natomiast nie miały z nimi łatwego życia: czy to cielak, szop, gęś czy kaczka, wszystkie stanowiły cel pościgu dla szczutych przez braci czarnych psów, które całą wioskę uważały za swój teren łowiecki. W zeszłym roku dopadły i zagryzły wielkiego osła, który wyrwał się z zagrody należącej do Szczęśliwej Rezydencji – obdarły go ze skóry i rozszarpały pośrodku głównej drogi w biały dzień. Ludzie obserwowali całe zdarzenie, ciekawi, jak też owa znamienita rodzina, w której jeden z wujów był dowódcą wojskowym, a któryś kuzyn – policjantem w mieście, utrzymująca oddział uzbrojonych strażników i zatrudniająca majordomusa, przed którym drży cały powiat, gdy przechadza się dumnie tam i z powrotem główną ulicą, zareaguje na jawne morderstwo, dokonane na własnym ośle. Taki czyn to proszenie się o śmierć. Stało się jednak inaczej – drugi starosta, Sima Ku, znakomity strzelec z blizną wielkości dłoni na twarzy, nie tylko nie wyciągnął pistoletu, ale wręczył każdemu głuchoniememu braciszkowi po pięć dolarów. Od tej pory cała głuchoniema piątka rozzuchwaliła się jeszcze bardziej; każde zwierzę, które stanęło im na drodze, przeklinało własnych rodziców za to, że nie urodziło się ze skrzydłami. Gdy braciszkowie dosiadali muru, demonstrując swoją siłę, pięć psów o sierści tak czarnej, jakby wyłowiono je z jeziora tuszu, bez ani jednego włoska innej barwy, wylegiwało się leniwie pod murkiem ze zmrużonymi ślepiami i drzemało. Głuchoniemi bracia i ich psy żywili do Shangguana Shouxi, sąsiada z tej samej uliczki, głęboką niechęć, choć Shangguan Shouxi nie miał pojęcia, czym się naraził tym dziesięciu demonom. Za każdym razem, gdy znalazł się w pobliżu muru w czasie, gdy był on zajęty przez psy i ludzi, spotykały go jakieś nieprzyjemności. Mimo że zawsze zbliżał się z uśmiechem, atak psów, niczym grad czarnych strzał, nigdy go nie omijał. Co prawda, ataki służyły wyłącznie na postrach i żaden napastnik nigdy nie tknął go zębami, jednak za każdym razem serce podchodziło mu do gardła, a na samą myśl o kolejnym spotkaniu dygotał z przerażenia.