– O mamo, mamo, okrutne twe serce, wydałaś mnie za handlarza olejem, przez ciebie żyję w poniewierce…
Laidi powoli dogoniła siostry. Stały ramię w ramię na płyciźnie, schylone, z pośladkami w górze, brodami niemal dotykając wody, i posuwały się powoli naprzód, raz po raz otwierając i zamykając dłonie. Za nimi, na powierzchni zmąconej wody, unosiły się żółte jak kurczęcy puch poobrywane listki wodorostów. Gdy któraś ze zbieraczek prostowała się, oznaczało to, że właśnie złowiła krewetkę. Raz była to Lingdi, raz Pandi, raz Xiangdi… Na brzegu co chwila lądowały krewetki, Laidi krzątała się energicznie, wrzucając je do koszyka, Qiudi starała się dotrzymać jej kroku.
Bezwiednie zbliżyły się do łukowatego kamiennego mostu, łączącego brzegi Rzeki Wodnego Smoka. Shangguan Laidi zawołała siostry:
– Wychodźcie, wychodźcie wszystkie, kosz pełen, wracamy do domu!
Siostry niechętnie powychodziły na brzeg; ręce miały blade od długiego moczenia, a nogi powalane czerwonawym mułem.
– Starsza siostro, skąd się wzięło dzisiaj tyle krewetek w rzece?
– Siostro, czy mama już urodziła nam braciszka?
– Siostro, jak wyglądają japońskie diabły? Czy to prawda, że jedzą dzieci?
– Starsza siostro, czemu głuchoniemi zarzynają swoje kury?
– Starsza siostro, dlaczego babcia ciągle na nas krzyczy?
– Siostro, a mnie się śniło, że u mamy w brzuchu była wielka pijawka!
Dziewczynki zasypywały Laidi gradem pytań, z których żadne nie doczekało się odpowiedzi. Najstarsza siostra wpatrywała się w most; kamienie migotały w słońcu różnobarwnymi refleksami. Od strony wioski nadjechał trójkonny wóz z gumowymi oponami na kołach i zatrzymał się przed wjazdem na most.
Niewysoki woźnica popędził konie, które niepewnie wkroczyły na kamienne podłoże, głośno uderzając kopytami i krzesząc iskry. Na moście stało kilku mężczyzn o nagich torsach, przepasanych szerokimi pasami z cielęcej skóry z klamrami tak lśniącymi, jakby zrobiono je ze złota. Shangguan Laidi poznała ich – należeli do służby ze Szczęśliwej Rezydencji. Wskoczyli na wóz i zaczęli rozładowywać zwinięte maty, a potem kosze z gąsiorami wina. Gąsiorów było dwanaście. Gdy skończyli, woźnica cofnął wóz i zatrzymał się znów na gołej ziemi przed wjazdem. W tej samej chwili pojawił się Sima Ku, zastępca starosty Szczęśliwej Rezydencji, nadjeżdżając od strony wioski swoim czarnym rowerem niemieckiej produkcji, pierwszym takim pojazdem w Północno-Wschodnim Gaomi. Dziadek Laidi, Shangguan Fulu, który nigdy nie potrafił trzymać rąk przy sobie, pewnego razu nie wytrzymał i dotknął jego kierownicy; było to zeszłej wiosny, a oczy zastępcy starosty zalśniły wtedy niebieskawym, wrogim blaskiem… Sima Ku miał na sobie długą jedwabną tunikę i białe spodnie z zagranicznego materiału, związane w kostkach niebieską taśmą, ozdobioną czarnymi frędzlami, oraz gumowe buty z białą podeszwą. Obszerne nogawki były wydęte, jakby nadmuchane, a koszulę ściskał biały jedwabny pas, którego jeden koniec zwisał niżej od drugiego. Od lewego ramienia na skos przez klatkę piersiową Sima Ku miał przewieszony wąski brązowy pasek ze skóry, do którego za pomocą czerwonego jak płomień skrawka jedwabiu przyczepiono skórzaną sakwę. Dzwonek niemieckiego roweru dźwięczał donośnie, Sima Ku pędził jak wicher. Zahamował, zeskoczył z roweru i wachlował się kapeluszem z trawy; czerwone znamię na jego twarzy przypominało rozżarzony kawałek węgla drzewnego.
– Szybko! Maty na most, polać winem! – rozkazał sługom. – I rozpalić ogień, przypieczemy zadki tym psom!
Słudzy pośpiesznie ułożyli maty w stertę na moście, po chwili jej wysokość sięgnęła połowy wzrostu człowieka. Ukryte w matach białe ćmy wzleciały w powietrze i kłębiły się wokoło, niektóre powpadały do wody, gdzie skończyły w rybich brzuchach, inne padły ofiarą jaskółek.
– Lać wino na maty! – rozkazał głośno Sima Ku.
Słudzy dźwignęli kosze i uginając się pod ich ciężarem, pownosili je na szczyt mostu. Wyciągnąwszy korki zrobione ze świńskich pęcherzy, opróżniali gąsiory, z których z głośnym bulgotem lał się wyborny trunek; po chwili cała okolica była pijana jego aromatem. Szsz, szsz, szeleściły maty ze słomy. Ogromne ilości wina rozpływały się po moście, docierając aż do kamiennych krawędzi, gdzie ciecz zbierała się, by po chwili spłynąć deszczem do rzeki. Spod mostu rozlegał się szum spadających kropli. Gdy w dwunastym gąsiorze pokazało się dno, kamienny most był wymyty do czysta, a słoma mat zmieniła kolor. Z krawędzi mostu zwieszała się przezroczysta zasłona cieczy. Po kilku minutach powierzchnię wody pokryła biaława warstwa zatrutych alkoholem rybek. Siostry Shangguan chciały je powyławiać, ale Laidi je powstrzymała.
– Nie idźcie tam, wracamy do domu!
Zaciekawione siostry wciąż stały nieruchomo, przyglądając się wydarzeniom na moście; Laidi w rzeczywistości również nie miała ochoty odejść i gdy starała się odciągnąć rodzeństwo, jej wzrok wciąż powracał w tamtym kierunku.
Sima Ku stał na moście, z zadowoleniem klaszcząc w dłonie; w jego oczach migotały złote iskry, usta rozciągały się w uśmiechu.
– Tylko ja mogłem wpaść na coś tak genialnego! – chełpił się. – Nikt inny, tylko ja, do stu diabłów! Chodźcie no tu, kurduple japońskie, już ja wam pokażę!
Słudzy wtórowali jego pełnym zapału okrzykom.
– Panie zastępco starosty, mamy rozpalać? – zapytał głośno jeden z nich.
– Nie, nie, zapalamy dopiero wtedy, kiedy tu przyjdą!
Słudzy w ordynku sprowadzili Simę Ku z mostu na drogę. Wóz ze Szczęśliwej Rezydencji skierował się z powrotem do wioski.
Na moście znów zapanował spokój zakłócany jedynie szumem wina spływającego do rzeki.
Shangguan Laidi z koszem krewetek w ręku poprowadziła siostry z powrotem w kierunku wysokiego brzegu, rozgarniając po drodze gęste zarośla. Nagle wśród gałęzi dostrzegła ciemną, wychudłą twarz. Krzyknęła z przestrachem i upuściła kosz z krewetkami, który zatrzymał się na gęstych krzakach i stoczył aż nad wodę, podskakując na gałęziach. Wysypane z kosza krewetki trzepotały się na piaszczystym brzegu. Laidi pobiegła za koszem, inne siostry rzuciły się w stronę krewetek. Laidi cofała się z lękiem ku rzece, nie odrywając wzroku od czarnej twarzy. Usta nieznajomego rozciągnęły się w przepraszającym uśmiechu, odsłaniając dwa rzędy białych, lśniących niczym perły zębów.
– Siostrzyczko – usłyszała szept – nic się nie bój, my jesteśmy partyzanci… Zachowujcie się cicho i uciekajcie stąd szybko.
W tym momencie wyraźnie dostrzegła kilkunastu ubranych na zielono mężczyzn, przykucniętych wśród porastającego brzeg gąszczu. Wszyscy mieli poważne twarze i szeroko otwarte oczy, niektórzy trzymali strzelby, inni granaty, zdarzali się też uzbrojeni w zardzewiałe miecze. Mężczyzna z uśmiechem na twarzy i białymi zębami trzymał w prawej dłoni lśniący niebieskawo pistolet, a w lewej jakiś błyszczący, cykający przedmiot. Laidi dużo później dowiedziała się, że był to kieszonkowy zegarek, a było to wtedy, gdy ów czarnolicy mężczyzna znalazł się w jej łóżku.
6
Pijany jak bela Trzeci Dziadek Fan, mamrocząc z niezadowoleniem pod nosem, przekroczył próg domostwa rodziny Shangguan.
– Japończycy idą, a wasza oślica niezły moment sobie wybrała! Ale cóż zrobić, w końcu to mój ogier ją zapylił, a, jak to mówią, kto komu zawiąże dzwonek na szyi, ten sam musi go odwiązać! Shangguanie Shouxi, ty masz swój honor – a niech to, jaki ty możesz mieć honor? Przyszedłem tu wyłącznie ze względu na twoją matkę. Twoja matka i ja… cha, cha… twoja matka podkuwała mi tego konia!