Выбрать главу

Kapitan Patrick Starr poruszył palcami nóg. Nie stracił nad nimi władzy, choć pozbawione były paznokci. Podobnie, jak palce u rąk. Nie był pewien, czy biodro miał złamane, czy tylko pęknięte; zresztą i tak nie miało to znaczenia. Przez długi czas stał w rogu swej trumny, opierając się na łupkach domowej roboty, które dostał od kogoś bez twarzy.

Kaleka. Czy nie lepiej było umrzeć? Można żyć bez paznokci i chodzić kulejąc. Przesunął językiem wzdłuż połamanych zębów o ostrych krawędziach. Zęby można wstawić. Wszystkie gwiazdy ekranu poprawiają sobie urodę. Kate miała śliczne zęby, które ukazywała w szerokim uśmiechu. Kate nie będzie przeszkadzało, że jej mąż ma zęby na sztyftach.

Patrick zmienił lekko pozycję i oddał mocz. Kiedyś miał kubeł, ale mu zabrali. Cały śmierdział, lecz odór zdawał się nie taki mdlący, jak dawniej. Zresztą ze złamanym nosem jego zmysł powonienia był wyraźnie stępiony.

Nie chciał płakać, ale i tak łzy płynęły mu po policzkach. Nie ocierał ich, sprawiały mu ulgę. Nikt nie może mu zabrać łez, chyba że wykolą mu oczy, czym go codziennie straszyli. Boże Wszechmogący, jeśli już stracił powonienie i słuch w lewym uchu, co z nim będzie, jeśli zrealizują swoją groźbę i wykłują mu oczy? Nie zobaczy już więcej Kate ani nie usłyszy śmiechu swych córeczek. Nigdy nie poczuje zapachu pieczeni ani świątecznego indyka, które przygotowuje Kate. Jodłę będzie mogła równie dobrze zastąpić sztuczna choinka. Najgorsze, że nie będzie mógł wdychać woni włosów Kate, tego ciepłego, słodkiego aromatu wanilii i cytryny, którym zawsze pachniały.

Jeśli… jeśli kiedykolwiek stąd wyjdzie, jego życie zamieni się w wegetację jakiejś cholernej roślinki. Co zrobi Kate, kiedy dostarczą go jej pod drzwi – załamanego, skatowanego człowieka, ślepego i prawie głuchego? Dziewczynki będą się go bały. „Wy sukinsyny! Wy pieprzone sukinsyny!” Przez chwilę wydawało mu się, że wykrzyczał te słowa. Ale mylił się. Z jego ust wydobyło się zaledwie ciche skamlenie.

Płacząc z bólu z trudem wstał. Bardziej poczuł niż usłyszał, jak coś się poruszyło koło jego nóg. Uniósł zdrową nogę i gwałtownie ją postawił. Usłyszał zdrowym uchem cichy pisk. Oznaczało to, że rozdeptał jednego ze swych współlokatorów, chudego szczura, jeszcze słabszego niż on.

Patrick wcisnął się w swój kąt widząc, jak ciężkie, metalowe drzwi otwierają się, wpuszczając do środka snop oślepiającego światła. Uniósł ręce do góry, by osłonić oczy. Jednocześnie poczuł szturchnięcie metalową żerdzią w żołądek. Wiedział, co to znaczy. Miał opuścić swoją trumnę, znów będą go przesłuchiwali, a potem torturowali.

Przez ułamek sekundy wydawało mu się, że zobaczył Kate, nakładającą mu na talerz sałatkę ziemniaczaną podczas pikniku w dniu święta narodowego. Uśmiechała się do niego wiedząc, jak bardzo lubi jej sałatkę ziemniaczaną, bo specjalnie dla niego posypywała ją chrupkimi skwarkami z boczku. Boże, oddałby wszystko za porcję takiej sałatki. Starał się rozprostować ramiona i iść w miarę pewnym krokiem. Patrzył na oślepiające światło, odskakując od metalowego pręta, którym szturchano go w żebra.

Patrick doszedł do wniosku, że mężczyzna, który go przesłuchiwał, mówiący płynnie po angielsku, jest renegatem. Kiedyś powiedział, że studiował na uniwersytecie kalifornijskim. Potem wyrecytował wszystko, co wiedział o Patricku.

Na początku, kiedy Patrick jeszcze wierzył w takie rzeczy, jak konwencje genewskie, odmówił jakichkolwiek zeznań, podając jedynie nazwisko, swój stopień wojskowy i numer. Po drugim przesłuchaniu – a może było to trzecie? – połączonym z biciem, uświadomił sobie, że w tym zapomnianym przez Boga kraju nie są przestrzegane żadne prawa. Jednak okazał charakter, nazywając przesłuchującego go mężczyznę pieprzoną kreaturą, wyrzuconą z amerykańskiego uniwersytetu.

Patrick rozejrzał się próbując się zorientować, gdzie jest. Pomieszczenie różniło się od tego, do którego zaprowadzono go ostatnio, ale poznał stół, na którym leżały narzędzia tortur. Starał się nie patrzeć na obcęgi i małe fiolki z przezroczystym płynem. Starał się nie okazać strachu w obliczu mężczyzny, który stał naprzeciwko niego, i patrzeć mu prosto w oczy. Miał wrażenie, że mu się udało. Nie mógł tylko znieść jego złośliwego uśmiechu. Czekał na skinienie głowy mężczyzny i zwyczajowe powitanie: „Ty pieprzony skurwielu!” Zobaczył uniesioną rękę i maczugę z ostrymi kolcami. W następnej chwili znalazł się w Westfield w stanie New Jersey.

Pedałował na swym rowerku po chodniku, a wiatr targał mu włosy. Czerwona, biała i niebieska krepina, którą przeplótł między szprychami, szeleściła i furkotała. Choć przeniósł się do Westfield całkiem niedawno, miał już trzech dobrych kolegów i poznał jasnowłosą dziewczynkę imieniem Kate, mieszkającą zaraz za rogiem. Miał jechać tuż obok niej podczas świątecznej parady. Jego rower miał numer sześć, a jej – siedem. Musiał pamiętać, by nie pedałować za szybko, żeby Kate mogła jechać równo z nim.

Serce zabiło mu mocniej, kiedy ją ujrzał na podjeździe. Zahamował gwałtownie. Wyciągnął z kieszeni spodni rolkę krepiny. Kate uśmiechnęła się do niego.

– Powinnaś mieć serpentyny przy kierownicy – powiedział nieśmiało. Aż przechylił się na rowerze, kiedy Kate spytała:

– Czy zostanie ci trochę krepiny, żebym mogła ją przyczepić do swojego roweru?

Czy mu zostanie?

– Mam całą rolkę.

Spadł z roweru. Szybko wstał i otrzepał się.

– Musisz postrzępić końce. Wtedy będzie bardziej szeleściła. Wszyscy tak robią.

– Twój rower wygląda ślicznie – powiedziała Kate.

– To twój wygląda ślicznie, mój jest… bajerancki.

– Czy dlatego, że masz osiem lat?

– No chyba. Chłopakom nie zależy, by ich rowery były śliczne. Znów upadł na ziemię, potknąwszy się o własne nogi. Kate w mgnieniu oka zeskoczyła z roweru, by mu pomóc wstać. Uśmiechnęła się nieśmiało, zanim znów wsiadła na rower. Miała tak oślepiająco białe buty, że nie mógł od nich oderwać oczu.

– Chodź, będziemy się ścigać – mruknął, zbity z tropu bielą bucików Kate.

– Postaram się nie zostać w tyle – powiedziała Kate i pochyliła się nad kierownicą.

Ruszyli ulicą, skręcili za róg, mijając dorosłych, dzieci i psy, zmierzających na festyn. Złapała ich ulewa. Jechali piszcząc radośnie, krepina szeleściła i furkotała, serpentyny unosiły się i opadały.

Patrick zahamował i zeskoczył z roweru.

– Mam ćwierćdolarówkę – pochwalił się.

– A ja dziesięć centów – zachichotała Kate. – Pięć wydam na watę cukrową, a resztę zostawię na później. Hamburgery są za darmo. Zjem trzy.

– Akurat, mam osiem lat, a nie dam rady zjeść trzech – odparł Patrick.

– A ja tak – obruszyła się Kate. – Chcesz się założyć?

– O pieniądze? – spytał niepewnie Patrick.

– Oczywiście. O pięć centów, dwie porcje kukurydzy i może jeszcze porcję arbuza. Lubię jeść.

– Zwymiotujesz.

– Jak śmiesz tak mówić? – powiedziała Kate.

– Bo wiem. Nawet mój tata nie dałby rady tyle zjeść. Nie powinno się mówić tego, czego nie jest się w stanie zrobić. Jak coś powiesz, a potem tego nie zrobisz, to znaczy, że kłamałaś. To tak jak z obietnicą. Jeśli złamiesz dane słowo, to znaczy, że kłamałaś.

– Nieprawda. To znaczy, że się pomyliłam.

– A właśnie, że to kłamstwo – upierał się Patrick. – A kłamać to grzech.

– Wcale nie powiedziałam, że zjem wszystko naraz – oświadczyła Kate, wyraźnie zasmucona. – Mamy cały dzień. I co ty na to, Patricku Starr?