Выбрать главу

O północy Donald uniósł powieki, rozejrzał się i powiedział głośno i wyraźnie:

– Zapomnieliśmy o nasturcjach. Dlatego nie wychodziła nam tęcza z kwiatów. Zapomnieliśmy o nasturcjach. – Zbliżyły się do łóżka, uśmiechając się radośnie. – Gdzie mój pączek róży? – spytał tak wyraźnie, aż Kate zamrugała oczami.

– Tu jestem, Donaldzie – odezwała się Della. – Słyszałaś, Kate? Nazwał mnie pączkiem róży. Och, Donaldzie – powiedziała, obsypując jego twarz pocałunkami, mokrymi od łez.

Kate chwyciła swą córkę, patrząc przerażonym wzrokiem.

– Mój Boże – szepnęła. – Zamierzałyśmy… omal go nie…

– Ciii… Mamo, to nie to, co myślisz. Donald próbuje nam jak zwykle pomóc, zanim… zanim odejdzie. Słuchaj, jego głos stał się słabszy, niewyraźny.

Kate starała się zrozumieć, co mówi Donald.

– Weź część pieniędzy i spożytkuj je… wróć do Meksyku i pomóż swojej rodzinie. Obiecaj mi, Dello.

Della rzuciła się na schorowane ciało męża.

– Zrobię wszystko, co każesz, Donaldzie. Obiecuję.

Nie doczekawszy się żadnej reakcji, zaczęła potrząsać swym mężem, ale on znajdował się w innym świecie, daleko od kokonu snu, z którego się na moment wynurzył. Kate i Ellie podprowadziły ją do krzesła.

– Nawet teraz myśli o nas, a nie o sobie – mówiła Della, płacząc.

– Właśnie dlatego musimy to zrobić, Dello – zauważyła Kate. – Zostań z nią, Ellie, mam coś do załatwienia.

Sprawiała wrażenie szalonej, kiedy weszła do kuchni i wybrała numer telefonu córki. Nie zważała na późną porę. Zmrużyła oczy na dźwięk zaspanego głosu Betsy.

– Betsy, zapal światło, obudź się i posłuchaj mnie. Słuchasz…? – spytała lodowato. – Dobrze. Donald jest umierający. Zamierzamy usunąć… Tak, o świcie. Zapadł w śpiączkę. Chcę, żebyś przyjechała… Co to ma znaczyć, że nie możesz? Postarasz się, do cholery! Jesteś niedobrą, niewdzięczną smarkulą i wstyd mi, że jesteś moją córką. Ubieraj się, Betsy, i bądź u nas jutro rano. Obojętne mi, jak to zrobisz! Możesz się nawet przyczołgać. Masz tu być! Gdyby nie Donald, nie spałabyś teraz w tym wygodnym łóżku. Jeśli nie przyjedziesz dobrowolnie, zwrócę się o pomoc do policji stanowej. I wcale nie żartuję! – Kate rzuciła słuchawkę, cała się trzęsąc ze złości.

– O la la – odezwała się Ellie stojąca w drzwiach. – Nie znałam cię od tej strony, mamo.

– Zdziwisz się, jak zobaczysz, do czego jeszcze jestem zdolna – powiedziała Kate przez zaciśnięte zęby. – Wcale nie żartowałam. Zwrócę się do policji stanowej, by sprowadziła tu Betsy.

– Mamo, bądź realistką – odezwała się Ellie. – Nie mogą jej zmusić do przyjazdu.

– Przyjedzie, prawda, Ellie?

– Nie.

– Co się z nią stało? Mój Boże, czy to moja wina? Starałam się jak mogłam najlepiej.

– Ty to wiesz, ja to wiem, ale Betsy… Betsy chciała, by sen trwał wiecznie. Była ulubienicą taty. Księżniczka Betsy. Udawałyśmy, że wszystko skończy się dobrze. Było to nieuniknione, musiałyśmy przejść etap wiary w powrót taty, by móc dalej żyć. Betsy chciała pozostać w świecie fantazji. Pragnęła dalej bawić się w udawanie, ale nie pozwoliłaś jej. Nie należy do osób, które łatwo przebaczają. Uważam, że ma wypaczony charakter.

– Nigdy jej nie wybaczę, jeśli nie przyjedzie – powiedziała Kate.

– Wybaczysz. Jesteś matką. Matki wybaczają dzieciom wszystkie grzechy. Miłość macierzyńska nie stawia warunków. Tak to już zostało urządzone.

– Może inne matki tak kochają, ale nie ja – oświadczyła z mocą Kate.

Ellie popatrzyła na matkę wiedząc, że Kate powiedziała dokładnie to, co myślała.

– Z drugiej strony istnieją matki, które… które są inne.

– Możesz mnie zaliczyć do tej grupy, Ellie. Trudno mi uwierzyć, że ta dziewczyna jest moim dzieckiem. Nie wierzę, że „ma coś ważniejszego do roboty”. Jak śmiała, do cholery, powiedzieć mi coś takiego?

– Zaparzę kawę – zaoferowała się Ellie. – Pamiętasz, jak Donald mawiał, że jeśli się pije za dużo kawy, człowiekowi wyrastają włosy na piersi? Ale się tego bałam. Ciągle sprawdzałam, by się upewnić, że wszystko w porządku. Wiedziałam, że sobie żartował, ale i tak sprawdzałam. Mamo, będzie mi go naprawdę brakowało. – Ellie przytuliła się do matki.

– Mnie też, skarbie.

– Kiedy wzejdzie słońce i… i to zrobimy, ile to jeszcze potrwa? – spytała Ellie przez łzy.

– Niedługo. Donald jest na to przygotowany. Cokolwiek miały znaczyć jego… jego ostatnie słowa… wierzę, że w ten sposób chciał wyrazić swoją akceptację. Przeprowadziłam z nim dziś po południu rozmowę. Myślę, że był pewien… on na nas liczy.

– Przyniosę kawę, kiedy będzie gotowa – powiedziała Ellie, wycierając nos.

Ellie odmierzyła kawę, wlała wodę i włączyła ekspres. Poczuła złość, złość na swą siostrę za sposób, w jaki wszystkich traktowała. Przeszła na paluszkach do gabinetu matki, zamknęła drzwi i zadzwoniła do Betsy. Kiedy usłyszała jej głos, odezwała się z furią:

– Chciałam ci tylko oświadczyć, że uważam cię za sukę, za najbardziej samolubną, egocentryczną osobę, jaką miałam kiedykolwiek nieszczęście poznać. Odbierasz tylko powietrze potrzebne innym ludziom do oddychania. Ludziom takim jak Donald. Mama ma rację, jesteś niewdzięczną smarkatą. Nie ma w tobie nic dobrego, szlachetnego, pociągającego. Jeśli o mnie chodzi uważam, że nie mam siostry… No, powiedz coś, ty żałosna kreaturo!

– Do widzenia.

Ellie uniosła wzrok do nieba.

– Przepraszam Cię, Boże, ale musiałam to zrobić. Czy możesz ją jakoś zmienić? Tak, bym kiedyś w przyszłości mogła do niej napisać liścik i… Nie, nie napiszę. Nie żałuję ani jednego słowa, które powiedziałam. Ani jednego.

* * *

Betsy Starr stała w swej nieskazitelnej kuchni i rozglądała się wkoło dzikim wzrokiem. To rozprostowywała dłonie, to zaciskała je w pięści, próbując powstrzymać łzy. Wiedziała, że w nich utonie, jeśli się rozpłacze.

Zaczęła parzyć kawę, ale zrezygnowała, nie mogąc sobie przypomnieć, ile łyżeczek kawy należy wsypać do ekspresu. Sięgnęła po słoik z herbatą i upuściła go. Patrzyła na szkło, które rozprysło się na podłodze z białych kafelków. Aby dostać się do lodówki po piwo lub coś zimnego do picia, musiałaby przejść po odłamkach szkła lub je zamieść. Wymagało to zbyt wielkiego wysiłku.

Wycofała się z kuchni i znalazła się w kącie. Skuliła się, ręce złożyła na piersi. Wcisnęła się w róg, serce biło jej tak mocno, że słyszała pomiędzy jednym a drugim spazmatycznym oddechem jego walenie.

To nie miało się zdarzyć. Nigdy, przenigdy. Donald powinien żyć wiecznie. Nie, nie, nieprawda. Powiedział, że jej nie zostawi, póki ona nie ukończy college’u. Problem polegał na tym, że to ona go zostawiła. Nie dlatego, że nic jej nie obchodziło, ale dlatego, że za bardzo jej zależało.

– Na tym właśnie polega mój problem, za bardzo się przejmuję, a nie chcę, by ktokolwiek się zorientował. Nie wiem, dlaczego taka jestem! – powiedziała, łkając.

Przypomniała sobie słowa matki i telefon siostry. Zaczęła głośniej płakać. Przed oczami mignął jej obraz czerwonych taczek.

– Och, Donaldzie, tak mi przykro. Wiem, że to nie ja ci je obiecałam, obiecałam ci je w imieniu tatusia. Powinnam była je kupić. Miałam zamiar ci je podarować na pierwszą Gwiazdkę po wyjeździe do college’u, ale nadarzyła się okazja spotkania… Przepraszam, Donaldzie. Kocham cię… nadal cię kocham… zawsze będę cię kochała. Więcej, niż jestem w stanie opisać to słowami, więcej, niż potrafię okazać.