Выбрать главу

Myron zastanawiał się, czy Wielki Jake zaraz ją obsika, żeby zaznaczyć swój teren.

– Wracaj na boisko, kochanie. Ja się tym zajmę.

– I tak właśnie kończyłyśmy.

– To może wejdziecie do domu i wypijecie drinka, co? Puścił ją. Przyjęła to z widoczną ulgą. Panie przeszły ścieżką.

Myron ponownie obejrzał sobie ich nogi. Na wszelki wypadek. Kobiety uśmiechały się do niego.

– Hej, czego pan tu szuka? – warknął Wielki Jake.

– Ewentualnych poszlak – rzekł Myron.

– Czego?

Myron odwrócił się do niego.

– Nieważne.

– No to czego pan tu chce?

– Nazywam się Myron Bolitar.

– Co z tego?

– Dobra riposta.

– Co?

– Nieważne.

– Jest pan komikiem czy jak?

– Wolę określenie aktor komediowy. Komicy zawsze są ograniczeni przez swoje charakterystyczne role.

– Co to ma…? – Wielki Jake urwał i wziął się w garść. – Zawsze pan to robi?

– Co robię?

– Przychodzi nieproszony?

– Tylko w ten sposób mogę nawiązać kontakt z ludźmi – odparł Myron.

Wielki Jake jeszcze mocniej zmrużył oczy. Nosił obcisłe dżinsy i jedwabną koszulę, rozpiętą o jeden guzik za dużo. Z gąszczu futra na piersi wynurzał się złoty łańcuch. W tle nie było słychać „Staying Alive”, a dźwięki tej piosenki powinny stamtąd dobiegać.

– Będę strzelał – powiedział Myron. – Ta czerwona corvette’a. Należy do pana, prawda?

Wielki Jake popatrzył na niego jeszcze groźniej.

– Czego pan chce?

– Chcę porozmawiać z pańskim synem, Randym.

– O czym?

– Reprezentuję rodzinę Bielów.

Tamten zamrugał.

– Co z tego?

– Czy wiadomo panu, że ich córka zaginęła?

– Co z tego?

– Ten tekst „co z tego” nigdy się nie starzeje. Aimee Biel zaginęła, a ja chciałbym zapytać o to pańskiego syna.

– On nie ma z tym nic wspólnego. W sobotę wieczorem był w domu.

– Sam?

– Nie. Byłem z nim.

– A Lorraine? Ona też była? Czy wyszła gdzieś wieczorem? Wielkiemu Jake’owi wyraźnie się nie spodobało, że Myron mówi o jego żonie po imieniu.

– To nie pański interes.

– Może i tak, ale mimo to chciałbym porozmawiać z Randym.

– Nie.

– Dlaczego nie?

– Nie chcę, żeby Randy był w to zamieszany.

– W co?

– Hej! – Wielki Jake wycelował palec w Myrona. – Nie podoba mi się pańskie zachowanie.

– Ach tak? – Myron obdarzył go szerokim uśmiechem gospodarza teleturnieju i czekał. Wielki Jake wyglądał na zagubionego. – Teraz lepiej? Przyjemniej, prawda?

– Wynocha.

– Powiedziałbym „a kto mnie zmusi”, ale to naprawdę byłoby zbyt oczywiste.

Wielki Jake uśmiechnął się i przysunął do Myrona.

– Chcesz wiedzieć, kto cię zmusi?

– Zaraz, chwilkę, niech sprawdzę scenariusz. – Myron udał, że przewraca kartki. – W porządku, tu jest. Ja mówię: „No kto?”, a pan na to „Ja”.

– Widzę, że załapałeś.

– Jake?

– Co?

– Czy któreś z twoich dzieci jest w domu? – zapytał Myron.

– Dlaczego? Co to ma do rzeczy?

– No cóż, Lorraine już wie, że jesteś do niczego – rzekł Myron, nie odsuwając się ani o milimetr – ale nie chciałbym skopać ci tyłka przy twoich dzieciach.

Jake zaczął głośno posapywać. Nie cofnął się, ale wyraźnie miał problemy z utrzymaniem kontaktu wzrokowego.

– Ach, nie jesteś tego wart.

Myron przewrócił oczami, ale powstrzymał się i nie powiedział, że to kolejna typowa odzywka w scenariuszu. Oto co oznacza dojrzałość.

– Ponadto mój syn zerwał z tą zdzirą.

– Przez zdzirę rozumiesz…?

– Aimee. Rzucił ją.

– Kiedy?

– Trzy albo cztery miesiące temu. Skończył z nią.

– W zeszłym tygodniu byli razem na balu absolwentów.

– Tylko na pokaz.

– Na pokaz?

Wzruszył ramionami.

– Wcale mnie nie dziwi, że tak się to skończyło.

– Dlaczego tak uważasz, Jake?

– Ponieważ ta Aimee to nic dobrego. Zwykła zdzira.

Myron czuł, że krew zaczyna szumieć mu w skroniach.

– Dlaczego tak twierdzisz?

– Znam ją, no nie? Znam całą tę rodzinę. Mój syn ma przed sobą wspaniałą przyszłość. Na jesieni idzie do Dartmouth i nie chcę, żeby coś mu w tym przeszkodziło. I posłuchaj pan, panie koszykarz. Taak, wiem, kim jesteś. Myślisz, że jesteś taki ważny? Wielki, twardy zawodnik, który nigdy nie zdołał przejść na zawodowstwo. Wielki gracz, który spieprzył sprawę. Nie poradził sobie, kiedy trzeba było ostro grać.

Wielki Jake wyszczerzył zęby w uśmiechu.

– Czekaj, czy to ta scena, w której mam się załamać i rozpłakać? – zapytał Myron.

Wielki Jake dźgnął go paluchem w pierś.

– Trzymaj się z daleka od mojego syna, rozumiesz? On nie ma nic wspólnego ze zniknięciem tej zdziry.

Ręka Myrona wystrzeliła naprzód. Chwycił Jake’a za jądra i ścisnął. Facet wybałuszył oczy. Myron zasłonił go własnym ciałem, tak żeby nikt nie widział, co się dzieje. Potem nachylił się i szepnął mu do ucha:

– Nie będziemy już tak nazywali Aimee, prawda, Jake? Możesz kiwnąć głową.

Wielki Jake kiwnął głową. Jego twarz przybrała purpurowy kolor. Myron zamknął oczy, przeklinając się w duchu. Puścił. Jake spazmatycznie złapał powietrze, zatoczył się w tył i przyklęknął. Myron czuł się jak ćpun, który stracił panowanie nad sobą.

– Posłuchaj, ja tylko staram się…

– Wynoś się – syknął Jake. – Po prostu… zostaw mnie w spokoju.

I tym razem Myron usłuchał.

Z przednich foteli buicka skylarka Bliźniacy obserwowali, jak Myron idzie po podjeździe Wolfów.

– To nasz chłoptaś.

– Tak.

Nie byli prawdziwymi bliźniakami. Nawet nie byli braćmi. I nie byli do siebie podobni. Obchodzili urodziny tego samego dnia, 24 września, ale Jeb był osiem lat starszy od Orville’a. Częściowo dlatego tak ich nazywano – ze względu na datę urodzin. Innym powodem było miejsce, gdzie się poznali: na meczu baseballowym Minnesota Twins. Niektórzy uważali, że połączył ich sadystyczny kaprys losu lub szczególnie niefortunny układ gwiazd. Inni twierdzili, że łączy ich pokrewieństwo dusz, jakby okrucieństwo i psychoza były rodzajem magnesu, który ich zbliżył.

Jeb i Orville spotkali się na trybunach stadionu w Minneapolis, gdzie Jeb, starszy z Bliźniaków, wdał się w bójkę z pięcioma podpitymi kibicami. Orville dołączył do niego i razem posłali całą piątkę do szpitala. Było to osiem lat temu. Trzech z tych facetów do tej pory leży w śpiączce.

Jeb i Orville zostali razem.

Ci dwaj mężczyźni, obaj samotni, starzy kawalerowie, nienawiązujący żadnych długotrwałych związków, stali się nierozłączni. Przenosili się z miasta do miasta, z miasteczka do miasteczka, zawsze pozostawiając za sobą krwawy ślad. Dla rozrywki odwiedzali bary, żeby rozpocząć bijatykę i sprawdzić, jak ciężko mogą pobić człowieka, nie zabijając go. Od kiedy zlikwidowali motocyklowy gang dealerów w Montanie, ich reputacja była niepodważalna.