Reszta, jak już zauważył, była zatrważająco prosta. Zorra podeszła od tyłu do samochodu. Już od piętnastu lata nosiła szpilki, ale wciąż poruszała się w nich jak nowo narodzone cielę na haju.
Myron obserwował to w lusterku.
Zorra wysunęła sztylet z obcasa. Podniosła nogę i wbiła ostrze w oponę. Myron usłyszał świst uchodzącego powietrza. Szybko przeszła na drugą stronę i powtórzyła manewr: Potem zrobiła coś, co nie należało do planu.
Stanęła i patrzyła, czy kierowca wyjdzie i rzuci się na nią.
– Nie – szepnął do siebie Myron. – Po prostu odejdź. Przecież mówił jej wyraźnie. Przedziuraw opony i zmykaj.
Nie wdawaj się w bójkę. Zorra była śmiertelnie niebezpieczna. Jeśli ten facet – pewnie jakiś goryl, przyzwyczajony do rozwalania łbów – wyjdzie z samochodu, Zorra pokroi go na plasterki. Nieważne, czy ten facet zasłużył sobie na to, czy nie. Lepiej nie zwracać na siebie uwagi policji.
– Hej! Co do…? – wrzasnął goryl za kierownicą i zaczął wysiadać z samochodu.
Myron obrócił się na siedzeniu i wystawił głowę przez okno. Zorra uśmiechała się. Lekko ugięła kolana. Myron zawołał do niej. Zorra podniosła wzrok i napotkała jego spojrzenie. W jej oczach Myron zobaczył chęć walki, żądzę krwi. Stanowczo pokręcił głową.
Minęła kolejna sekunda. Goryl zatrzasnął drzwiczki samochodu.
– Ty głupia suko!
Myron nadal kręcił głową, coraz gwałtowniej. Goryl zrobił krok naprzód. Myron patrzył w oczy Zorry. Ta niechętnie kiwnęła głową.
I rzuciła się do ucieczki.
– Hej! – Goryl rzucił się za nią. – Stój!
Myron ruszył. Goryl obejrzał się, nie wiedząc, co robić, a potem podjął decyzję, która prawdopodobnie uratowała mu życie.
Pobiegł z powrotem do swojego samochodu.
Jednak z przebitymi oponami daleko nie zajechał.
Myron włączył się do ruchu i pojechał na spotkanie z zaginioną Katie Rochester.
Rozdział 41
Drew Van Dyne siedział w bawialni Wielkiego Jake’a Wolfa i planował swój następny ruch. Jake poczęstował go coroną light. Drew zmarszczył brwi. Prawdziwa coroną byłaby w porządku, ale jasne meksykańskie piwo? Czemu nie końskie szczyny? Mimo to sączył piwo przez zęby.
Cały pokój wprost ociekał Wielkim Jakiem. Nad kominkiem wisiał łeb jelenia. Na półce poniżej rzędem stały trofea z turniejów golfa i tenisa. Na podłodze leżała niedźwiedzia skóra. Telewizor był ogromny, co najmniej siedemdziesięciocalowy. Wszędzie stały maleńkie i kosztowne kolumienki głośnikowe. Z cyfrowego odtwarzacza płynęły dźwięki muzyki klasycznej. W kącie stała migocząca lampkami maszyna do prażenia kukurydzy. Były też brzydkie złote posążki i paprocie. Wszystkie te przedmioty umieszczono tu nie ze względu na ich piękno czy funkcjonalność, lecz aby szokowały ostentacyjnym bogactwem.
Na stoliku stała fotografia urodziwej żonki Jake’a Wolfa. Drew podniósł zdjęcie i pokręcił głową. Lorraine Wolf była na nim w stroju bikini. Kolejne trofeum Jake’a, domyślił się Drew. Do diabła, kto stawia na stoliku w salonie zdjęcie swojej żony w bikini?
– Rozmawiałem z Harrym Davisem – powiedział Wolf. On też pił coronę light. Z plasterkiem limonki. Pierwsza z zasad Van Dyne’a dotyczących konsumpcji alkoholu brzmiała: jeśli do piwa trzeba coś dodawać, wybierz inne. – Nie będzie gadał.
Drew nic nie powiedział.
– Nie wierzysz mu?
Drew wzruszył ramionami i upił łyk piwa.
– On ma najwięcej do stracenia.
– Tak uważasz?
– A ty nie?
– Przypomniałem o tym Harry’emu. Wiesz, co powiedział? Teraz Jake wzruszył ramionami.
– Powiedział mi, że może najwięcej do stracenia ma Aimee Biel. – Drew odstawił butelkę, specjalnie omijając podstawkę. – Co o tym myślisz?
Wielki Jake wycelował w niego potężny palec.
– A czyja to byłaby wina, do cholery?
Cisza.
Jake podszedł do okna. Ruchem brody wskazał sąsiedni dom.
– Widzisz tę posiadłość?
– I co z tego?
– To pieprzony zamek.
– Twój też jest całkiem niezły, Jake.
Gospodarz skwitował to nikłym uśmieszkiem.
– Nie tak dobry.
Drew mógłby powiedzieć, że wszystko jest względne, że on, Drew Van Dyne, mieszka sam w szczurzej norze mniejszej od garażu Wolfa, ale po co miałby się wysilać? Mógłby również przypomnieć, że on nie ma kortu tenisowego, trzech samochodów, złotych posążków, własnej salki telewizyjnej, a od czasu separacji właściwie nie ma nawet żony, a już na pewno nie tak ładnej, żeby mogła pozować w bikini.
– To wzięty adwokat – ciągnął Jake. – Ukończył Yale i nie pozwala, żeby ktoś o tym zapomniał. Na przedniej szybie samochodu ma nalepkę Yale. Codziennie uprawiając jogging, nosi koszulki z godłem Yale. Wydaje przyjęcia dla absolwentów Yale. W swoim wielkim zamku rozmawia z kandydatami na Yale. Jego syn to tępak, ale zgadnij, na jaką się dostał uczelnię?
Drew Van Dyne wyciągnął się wygodniej.
– Świat to nie plac zabaw, na którym wszyscy są równi, Drew. Potrzebne jest jakieś wsparcie. Jeśli go nie masz, musisz je sobie wyrobić. Na przykład ty chciałeś być gwiazdą rocka. Myślisz, że faceci, którym się to udało – ci, którzy sprzedają miliony płyt i zapełniają stadiony – są bardziej utalentowani od ciebie? Nie. Różnica, może jedyna różnica, polega na tym, że oni wykorzystali jakąś sytuację. Skorzystali z okazji. A ty nie. Czy wiesz, jaki jest największy z truizmów?
Drew widział, że nie zdoła mu przerwać. W porządku. Niech gada. Chciał przekazać coś na swój sposób. Drew zaczynał chwytać. Domyślał się już, do czego to zmierza.
– Nie, jaki?
– Za każdą fortuną kryje się zbrodnia.
Jake zamilkł, czekając, aż słuchacz to przetrawi. Drew poczuł, że zaczyna mieć lekkie kłopoty z oddychaniem.
– Widzisz kogoś z kupą dolców – podjął Jake Wolf. – Rockefellera czy Carnegiego. Chcesz wiedzieć, czym oni różnią się od nas? Któryś z ich przodków oszukiwał, kradł lub zabijał. Miał jaja, pewnie. Jednak przede wszystkim rozumiał, że życie to nie plac zabaw. Chcesz coś mieć, musisz to sobie zdobyć. A potem wciskasz masom kit o ciężkiej pracy i jej owocach.
Drew Van Dyne przypomniał sobie ostrzeżenie przez telefon: „Nie rób nic głupiego. Wszystko jest pod kontrolą”.
– Ten cały Bolitar – rzekł Drew. – Już napuściłeś na niego swoich przyjaciół gliniarzy. Nie pękł.
– Nie przejmuj się nim.
– To mnie nie pociesza, Jake.
– No cóż – odparł Jake Wolf. – Pamiętajmy, czyja to wina.
– Twojego syna.
– Hej! – Jake ponownie wycelował w niego gruby paluch. – Od Randy’ego wara.
Drew Van Dyne wzruszył ramionami.
– To ty szukałeś winnego.
– On idzie do Dartmouth. To już załatwione. Nikt, a szczególnie jakaś głupia zdzira, nie stanie mu na drodze.
Drew zrobił głęboki wdech.