Robert Silverberg
Oblicza Wód
Charliemu „Brownowi”,
duszy „Locusa” — był już chyba najwyższy czas.
A ziemia była bezkształtna i pusta;
i w otchłani zapadła ciemność.
A duch boży unosił się nad obliczem wód.
Ocean nie zna litości, wiary, praw czy pamięci. Jego niestałość człowiek może wykorzystać do własnych celów jedynie dzięki nieugiętej woli oraz bezsennemu, zbrojnemu, zawistnemu czuwaniu, w którym chyba zawsze było więcej nienawiści niż miłości.
Powyżej był błękit, a poniżej inny błękit, dwie niezmierzone i niedostępne otchłanie, tak że statek wydawał się zawieszony pomiędzy tymi dwiema niebieskimi pustkami, nie dotykając żadnej z nich, nieruchomy, doskonale spokojny. W rzeczywistości leżał na wodzie, gdzie było jego miejsce, a nie nad nią — i cały czas poruszał się. Noc i dzień, przez cztery doby, sunął miarowo naprzód, oddalając się od Sorve, żeglując wciąż dalej przez dziewicze morze.
Gdy Valben Lawler wyszedł na pokład wczesnym rankiem piątego dnia, ujrzał wokół statku setki długich srebrzystych pysków sterczących z wody. To było coś nowego. Pogoda również się zmieniła: wiatr ucichł, morze znieruchomiało, spokojne, lecz jakby naładowane jakąś dziwną energią. Żagle obwisły. Liny były luźne. Cienkie ostre pasmo mgły przecinało niebo niczym najeźdźca z innej części świata. Lawler, wysoki, smukły mężczyzna w sile wieku, o atletycznej budowie i wdzięku, uśmiechnął się do stworków w wodzie. Były tak brzydkie, że niemal miłe.
Paskudne bestie, pomyślał. Błąd. Paskudne — tak; bestie — nie. W ich nieprzyjemnych szkarłatnych ślepiach migotał zimny błysk inteligencji. Jeszcze jeden inteligentny gatunek na tym świecie, który liczył ich tak wiele. Były paskudne właśnie dlatego, że nie były zwierzętami. I w dodatku wyglądały okropnie: wąskie głowy, rozszerzone, rurowate szyje. Przypominały ogromne metalowe robaki sterczące z wody. Z mocnymi szczękami; małymi, ostrymi jak piły zębami, których całe rzędy błyszczały w promieniach słońca. Wyglądały tak całkowicie i zdecydowanie wrogo, że naprawdę budziły podziw.
Przez moment Lawler bawił się myślą, że mógłby skoczyć za burtę i popluskać się z nimi. Zastanawiał się, jak długo pozostałby przy życiu. Prawdopodobnie jakieś pięć sekund. A potem spokój, spokój na zawsze. Miła perwersyjna idea, przelotna myśl o samobójstwie. Jednak, oczywiście, nie myślał o tym poważnie. Lawler nie był typem samobójcy, inaczej zrobiłby to dawno temu, a poza rym był teraz chemicznie uodporniony na depresję, niepokoje i tym podobne nieprzyjemne rzeczy. Ten mały łyk nalewki z ziela uśmierzychy, który sobie zaaplikował z samego rana — jakże dziękował za niego losowi. Narkotyk zapewnił mu, przynajmniej na kilka godzin, cienką, nieprzenikliwą powłoczkę spokoju, pozwalającą spoglądać z uśmiechem w ślepia bandy zębatych potworów, takich jak te. Bycie lekarzem — takim lekarzem, jedynym w tej społeczności — z pewnością miało pewne zalety.
Przy grotmaszcie dostrzegł Sundirę Thane, przechylającą się przez nadburcie. W odróżnieniu od Lawlera ta smukła, ciemnowłosa kobieta była doświadczonym podróżnikiem morskim i odbyła wiele podróży między wyspami, pokonując czasami bardzo duże odległości. Ona znała morze. On nie był tutaj w swoim żywiole.
— Widziałaś już kiedyś takie stwory? — zapytał ją. Podniosła oczy.
— To drakkeny. Wstrętne, co? Są bystre i szybkie. Połknęłyby cię w całości, gdybyś tylko dał im choć cień szansy. A nawet mniej. Na szczęście dla nas, my jesteśmy na górze, a one tam w dole.
— Drakkeny — powtórzył Lawler. — Nigdy o nich nie słyszałem.
— Pochodzą z północy. Niezbyt często widuje się je w wodach tropikalnych czy w tym morzu. Myślę, że wybrały się na wakacje.
Wąskie, zębate pyski, długości połowy ramienia człowieka, wznosiły się jak las mieczy nad powierzchnią wody. Lawler dostrzegał cień smukłych wstęgowatych ciał poniżej, lśniących jak polerowany metal, zwisających w toni. Czasami ukazywał się nerkowaty ogon lub silna, płetwiasta łapa. Jasnoczerwone ślepia odpowiadały mu niepokojąco intensywnymi spojrzeniami. Stwory porozumiewały się ze sobą wysokimi, donośnymi głosami, wydając brzęczące dźwięki przypominające uderzenia młota o kowadło.
Gabe Kinverson podszedł do nadburcia i stanął między Lawlerem i Thane. Kinverson, opalony olbrzym o otwartej, spalonej słońcem twarzy, miał ze sobą narzędzia swego zawodu: wiązkę haczyków i linę oraz długą wędkę ze zdrewniałych wodorostów.
— Drakkeny — wymamrotał. — To dopiero dranie. Kiedyś wracałem do portu z dziesięciometrowym morskim lampartem przywiązanym do łodzi, a pięć drakkenów wyjadło go wprost spode mnie. Nic nie mogłem zrobić, cholera. — Kinverson wyjął złamany kołek cumowniczy i cisnął go w wodę. Drakkeny runęły na przynętę, unosząc się prawie na długość ramienia nad wodę i kąsając ją z wrzaskiem wściekłości. Potem pozwoliły mu zatonąć.
— One nie mogą wejść na pokład, prawda? — zapytał Lawler.
Kinverson zaśmiał się.
— Nie, doktorze. One nie mogą wejść na pokład. Na nasze szczęście.
Drakkeny — mogło ich być około trzysta — przez kilka godzin towarzyszyły statkowi, z łatwością utrzymując tempo, dźgając powietrze swymi paskudnymi pyskami i prowadząc swój wielogłosowy dialog. Jednak około południa zniknęły, nagle zapadając się w wodę, i nie wynurzyły się znowu.
Chwilę później powiał wiatr. Załoga dziennej wachty krzątała się przy takielunku. Daleko na pomocy, tuż poniżej warstwy brudnoszarych obłoków zakrzepło małe pasmo deszczowych chmur, które wypuściły pajęczynę opadu, zdającą się nie dochodzić do powierzchni wody. W sąsiedztwie statków powietrze nadal pozostało czyste i suche.
Lawler wszedł pod pokład. Czekała go praca, chociaż niezbyt ciężka. Neyana Golghoz miała pęcherz na kolanie; Leo Martello cierpiał z powodu poparzonych słońcem ramion, a ojciec Quillan stłukł sobie łokieć spadając z koi. Uporawszy się z tym wszystkim, Lawler przeprowadził rutynowe rozmowy radiowe z pozostałymi statkami, sprawdzając, czy nie pojawiły się na nich jakieś problemy medyczne. Około południa wyszedł na pokład zaczerpnąć świeżego powietrza. Nid Delagard, właściciel flotylli kierujący wyprawą, rozmawiał z kapitanem okrętu flagowego, Gospo Struvinem, przy sterówce. Ich śmiech niósł się po całym statku. Byli podobni do siebie: krępi mężczyźni o grubych karkach, uparci i nie znający strachu, tryskający energią.
— Hej, czy widziałeś dziś rano drakkeny, doktorze?! — zawołał Struvin. — Słodkie, prawda?
— Tak, śliczne. Czego od nas chciały?
— Pewnie nas sprawdzały. Nie można wyjść kawałek w morze, aby coś nie przypłynęło powęszyć. W czasie podróży odwiedzi nas jeszcze mnóstwo dzikich zwierząt. Spójrz tam, doktorze. Na sterburcie.
Lawler popatrzył we wskazanym kierunku. Tuż pod powierzchnią widać było wydęty i lekko obły kształt jakiegoś ogromnego stworzenia. Wyglądało jak księżyc, który spadł z nieba — olbrzymi, zielonkawy i dziobaty. Po chwili Lawler zauważył, że dzioby te w rzeczywistości były okrągłymi otworami gębowymi, rozmieszczonymi ciasno na całej powierzchni kuli, nieustannie otwierającymi się i zamykającymi. Sto rozdziawionych pysków, wciąż ukazujących kły. No, może tysiąc. Miriady długich niebieskawych jęzorów pracowicie trzaskających tam i z powrotem, tam i z powrotem — jak cepy młócące wodę. To coś nie było niczym innym jak jedną gigantyczną, pływającą maszyną do jedzenia.