Выбрать главу

Ze spopielała nagle twarzą Delagard potrząsnął przecząco głową.

— Tak, tak właśnie było. A ja nie zrobiłem nic złego poza tym, że podszedłem może zbyt blisko do elektrowni. Jednak nigdy przedtem nie sugerowali, że jest to zabronione. Tak więc to musiało być przez te nurki.

— Tak pan myśli?

— Cóż innego?

— W takim razie niech pan usiądzie. Musimy porozmawiać, doktorze.

— Nie teraz.

— Niech pan mnie posłucha!

— Nie chcę słuchać, rozumie pan? Nie mogę sterczeć tutaj ani chwili dłużej. Mam inne rzeczy do zrobienia. Być może ludzie czekają na mnie w domu. Do diabła, nie zjadłem nawet śniadania.

Delagard wyciągnął doń rękę, ale Lawler odtrącił ją. Nagle gorąca wilgoć powietrza szopy, zabarwiona teraz słodkawym odorem rozkładających się ciał, przyprawiła go o mdłości. Odczuł zawroty głowy. Nawet lekarz ma swoje granice wytrzymałości. Ominął patrzącego nań z otwartymi ustami Delagarda i wyszedł na zewnątrz. Tuż przy drzwiach zatoczył się, zamknął oczy i odetchnął głęboko, nasłuchując niezadowolonego pomruku swego pustego żołądka oraz skrzypienia mola pod stopami, dopóki mdłości nie ustały. Splunął. Ślina była gorzka i zielonkawa. Spojrzał na nią chmurnie. Jezu. Co za początek dnia.

Tymczasem nadszedł brzask, w pełni swego blasku. Kiedy Sorve znajdowała się tak blisko równika, słońce prędko pojawiało się rankiem nad horyzontem i równie nagle znikało za nim o zmroku. Ponadto dzisiaj niebo było niezwykle piękne. Jaskrawe, różowe smugi, przeplecione z plamami pomarańczu i turkusu, rozbryzgiwały się po sklepieniu nieba. Wyglądało to prawie jak sarong Delagarda, pomyślał Lawler. Uspokoił się szybko, jak tylko znalazł się na zewnątrz chaty i odetchnął świeżym, morskim powietrzem, teraz jednak poczuł nową falę gniewu kipiącą w nim i wywołującą niezdrowy rezonans w jego wnętrznościach, więc odwrócił wzrok w dół, na stopy, znów starając się oddychać głęboko. Czego potrzebował, to, powiedział sobie, dostać się do domu. Dom, śniadanie i być może kropelka lub dwie nalewki z uśmierzychy. A potem powrót do codziennej rutyny.

Zaczął iść w górę zbocza.

W głębi wyspy ludzie byli już na nogach, kręcili się tu i tam.

Nikt tutaj nie spał długo po wschodzie słońca. Noc była dla snu, a dzień do pracy. Przemierzając wyspę w drodze powrotnej do domu, by czekać na pojawienie się pierwszej tury prawdziwie cierpiących oraz chronicznych utyskiwaczy, Lawler spotkał i pozdrowił znaczny procent całej ludzkiej populacji wyspy. Tutaj, na węższym końcu, gdzie mieszkali ludzie, wszyscy bez przerwy obijali się o siebie.

Większość tych, którym kiwał na powitanie idąc łagodnie wznoszącą się, twardą, jaskrawożółtą, wyplataną ścieżką, znał od dziesiątków lat. Cała populacja Sorve zrodziła się na Hydros, z czego ponad połowa, podobnie jak on sam, urodziła się i wychowała tutaj, na tej wyspie. Tak więc przeważnie nie byli to ludzie, którzy postanowili spędzić całe swe życie na tej obcej bańce wodnej, lecz żyli tutaj, ponieważ nie dano im żadnego wyboru. W momencie urodzenia loteria życia po prostu wręczyła im bilet na Hydros, a raz znalazłszy się tutaj, nie można było się stąd wydostać. Nie było tu lotnisk międzyplanetarnych, a opuścić to miejsce można było tylko umierając. Urodzenie się tutaj przypominało wyrok dożywocia. To dziwne, że w galaktyce pełnej nadających się do zamieszkania i zamieszkałych światów nie miało się żadnego wyboru co do miejsca, w którym chciałoby się żyć. Lecz byli też inni, którzy przybyli wpadając tutaj z zewnątrz za pomocą kapsuły, ci, którzy mieli wybór, którzy mogli udać się w dowolne miejsce świata i z wyboru przybyli tu, wiedząc, że nie ma drogi odwrotu. To było jeszcze dziwniejsze.

Pierwszym, którego spotkał, był Dag Tharp, szef radia dorabiający jako dentysta i czasami pomagający Lawlerowi jako anestezjolog, mały, kanciasty człowieczek o czerwonej twarzy i słabowitym wyglądzie, sękatej szyi i wielkim, haczykowatym nosie, wystającym spomiędzy malutkich oczu, oraz prawie pozbawionych mięśni ustach. Później nadszedł Sweyner, wytwórca narzędzi i szkła, nieduży, starszy mężczyzna, guzłowaty i zdeformowany, oraz jego guzłowata i zdeformowana żona, która wyglądała jak jego siostra bliźniaczka. Niektórzy z nowych osadników podejrzewali nawet, że jest nią naprawdę, lecz Lawler wiedział lepiej. Żona Sweynera była kuzynką Lawlera w drugim pokoleniu, a Sweyner nie był żadnym krewnym — ani jego, ani jej. Sweynerowie, podobnie jak Tharp, urodzili się tutaj i byli tubylcami na Sorve. Zwyczajowo uważano, że nie należy poślubiać kobiety z tej samej wyspy, tak jak to zrobił Sweyner, i właśnie to oraz ich zewnętrzne podobieństwo dawało powody do plotek.

Lawler znajdował się teraz blisko wysokiego grzbietu wyspy, na głównym tarasie. Prowadziła tutaj szeroka, drewniana rampa. Na Sorve nie stosowano schodów: przysadziste, niesprawne nogi Skrzelowców nie nadawały się: do pokonywania schodów. Lawler szybkim krokiem przemierzył rampę i wkroczył na taras, płaski obszar sztywnych, twardych, ciasno powiązanych włókien wodnego bambus-a o szerokości pięćdziesięciu metrów, laminowanych i lakierowanych sokiem z seppeltanu, wspartych na ciężkich, czarnych kratownicach ze zdrewniałych wodorostów. Przez środek przechodziła długa i wąska główna droga wyspy. Idąc w lewo można było dojść do części zamieszkałej przez: Skrzelowców, a idąc w prawo dochodziło się do slumsów zajmowanych przez ludzi. Lawler poszedł w prawo.

— Dzień dobry, panie doktorze — zamruczał Natim Gharkid w odległości około dwudziestu kroków w dół drogi, odsuwając się, aby przepuścić Lawlera.

Gharkid przybył na Sorve przed czterema lub pięcioma laty z jakiejś innej wyspy — łagodny człowiek o ciemnej, gładkiej skórze, któremu nie udało się jeszcze v żaden znaczący sposób dopasować do życia w społeczności. Jako farmer uprawiający glony spędzał całe dnie zbierając morskie wodorosty na płyciznach. To wszystko, czym się zajmował. Większość ludzi na Hydros miała różnorakie zajęcia w tak małej grupie konieczne było opanowanie kilku umiejętności. Jednak Gharkid nie wydawał się tym przejmować. Lawler pełnił nie tylko funkcję lekarza wyspy, ale również aptekarza, meteorologa, grabarza i — jak najwidoczniej sądził Delagard — weterynarza. Tym czasem Gharkid był tylko plantatorem glonów i nikim więcej. Lawler uważał, że prawdopodobnie pochodził on z Hydros, ale nie był tego pewien, ten człowiek bowiem bardzo rzadko mówił coś o sobie. Gharkid był najskromniejszym ze znanych Lawlerowi ludzi; milczący, cierpliwy i pracowity, miły, lecz nieodgadniony — nieokreślona, cicha obecność i niewiele więcej.

Mijając się wymienili zdawkowe uśmiechy.

Potem nadeszły rzędem trzy kobiety, wszystkie w luźnych zielonych szatach: siostry Halla, Mariam i Thecla, które parę lat wcześniej założyły pewien rodzaj klasztoru na samym końcu wyspy, za popielnią, w której gromadzono wszelkie rodzaje kości, przetwarzane potem na wapno, a następnie na mydło, atrament, farby i chemikalia o stu rozmaitych przeznaczeniach. Zazwyczaj nikt prócz popielarzy tam nie chodził; siostry, mieszkając za składem kości, były bezpieczne od wszelkiej ingerencji. Jednakże był to dziwny wybór. Od założenia klasztoru siostry miały tak mało do czynienia z mężczyznami, jak tylko to było możliwe. Dotąd było ich już jedenaście, prawie jedna trzecia wszystkich kobiet na Sorve: ciekawa ewolucja, unikalna w krótkiej historii wyspy. Delagard snuł sprośne domysły na temat tego, co tam się działo. Bardzo prawdopodobne, że miał rację.