Выбрать главу

Nie wyglądała na rozbawioną.

— Żartuje pan, prawda?

— Tak sądzę.

— Jeżeli nie, to proszę tego nawet nie próbować, ponieważ do niczego to pana nie zaprowadzi. To nie czas, by prosić Mieszkańców o przysługi. Są na nas dość poważnie rozgniewani.

— Z powodu? — zapytał Lawler.

— Nie wiem. Lecz najwyraźniej coś ich drażni. Wczoraj wieczorem poszłam na ich stronę wyspy, gdzie odbywała się wielka konferencja. Zobaczywszy mnie, wcale nie byli przyjacielscy.

— Czy kiedykolwiek są?

— W stosunku do mnie tak. Ale wczoraj nie chcieli nawet ze mną rozmawiać. Nie pozwolili mi się zbliżyć. Byli niezadowoleni. Czy wie pan cokolwiek o języku ciała Mieszkańców? Byli sztywni jak deski.

Nurki, pomyślał, muszą wiedzieć o nurkach. To musi być to. Nie była to jednak sprawa, o której Lawler chciałby rozmawiać właśnie teraz, ani z nią, ani z nikim innym.

— Problem z obcymi — powiedział — polega na tym, że są obcy. Nawet jeśli sądzimy, że rozumiemy, to naprawdę nie rozumiemy ani trochę. Nie widzę żadnej możliwości rozwiązania tego problemu. Proszę posłuchać, jeśli kaszel nie ustąpi w ciągu dwóch lub trzech dni, proszę przyjść jeszcze raz i zrobimy kilka innych testów. Proszę jednak przestać gryźć się tym, że ma pani grzyba zabójcę w płucach, dobrze? Cokolwiek by to było, to nie jest grzyb.

— Miło to usłyszeć. — Znowu podeszła do półki z pamiątkami. — Czy te wszystkie rzeczy pochodzą z Ziemi?

— Tak. Mój prapradziadek kolekcjonował je.

— Naprawdę? Prawdziwe rzeczy z Ziemi? — Dotknęła egipskiej statuetki i kawałka kamienia pochodzącego z jakiejś ważnej ściany, Lawler zapomniał gdzie.

— Prawdziwe rzeczy z Ziemi… Nigdy dotąd takich nie widziałam. Ziemia nie wydaje mi się nawet realna, czy pan uwierzy? Zawsze tak było.

— Dla mnie jest realna — powiedział Lawler. — Lecz znam wielu ludzi, którzy czują jak pani. Proszę mnie poinformować o tym kaszlu, dobrze?

Podziękowała mu i wyszła.

A teraz do śniadania, powiedział sobie Lawler, nareszcie.

Smaczny filet z ryby, grzanka z glonów i świeżo wyciśnięty sok z owocu managordo.

Czekał jednak zbyt długo. Nie miał dużego apetytu i tylko liznął śniadanie.

W chwilę później następny pacjent pojawił się przed jego chatą. Brondo Katzin, który zajmował się handlem rybnym, podniósł jeszcze żywą rybę-strzałę, ujmując ją z niewłaściwej strony, i miał teraz wbity w środek lewej dłoni jej gruby, lśniący, czarny kręgosłup o długości pięciu centymetrów.

— Proszę sobie wyobrazić, jaki byłem głupi — powtarzał ciągle baryłkowaty, niezbyt lotny Katzin. — Niech pan sobie wyobrazi.

Oczy wychodziły mu na wierzch z bólu, a jego ręka, spuchnięta i błyszcząca, wyglądała na dwa razy większą niż normalna. Lawler wyciął kręgosłup, wyczyścił całą ranę, aby pozbyć się trucizny i innych podrażnień, po czym dał mu trochę tabletek ziołowych na złagodzenie bólu. Katzin gapił się na swoją nabrzmiałą rękę, smutno potrząsając głową.

— Taki głupi — powtórzył.

Lawler miał nadzieję, że wydobył wystarczająco dużo kołtuna, aby uchronić ranę przed zakażeniem. Jeżeli nie, to Katzin mógłby utracić rękę, a nawet całe ramię. Uprawianie medycyny było prawdopodobnie łatwiejsze, pomyślał Lawler, na planecie posiadającej jakiś ląd, port lotniczy, a także coś w rodzaju współczesnej technologii. Wiedział jednak, że zrobił wszystko, w granicach swoich możliwości. Hej ho! Dzień toczył się dalej.

4

W południe Lawler wyszedł z chaty, aby odpocząć chwilę od pracy. To był najpracowitszy ranek od miesięcy. Na wyspie zamieszkałej przez zaledwie siedemdziesiąt osiem istot ludzkich, w większości zupełnie zdrowych, Lawler czasami spędzał całe dnie, a nawet tygodnie nie oglądając ani jednego pacjenta. W takie dnie zazwyczaj spędzał poranki brodząc w zatoce i zbierając glony o własnościach leczniczych. Często pomagał mu Natim Gharkid, wskazując taką czy inną pożyteczną rośliny. Czasami nie robił zupełnie nic, spacerował, pływał, wypuszczał się łódką na wody zatoki lub siedział cicho, obserwując morze. Jednak to nie był jeden z tych dni. Najpierw był to synek Dany Sawtelle z gorączką, potem Marya Hain, cierpiąca na skurcze po zjedzeniu zbyt wielu pełzających ostryg poprzedniego wieczoru, po niej Nimber Tanamind z kolejnym atakiem drgawek i migreny, młody Bard Thalheim z mocno zwichniętą kostką w wyniku głupich hołubców na śliskim zboczu wału. Lawler wyrecytował odpowiednie zaklęcia, zastosował najbardziej prawdopodobne maści i odesłał ich wszystkich, nie zapominając o stosownych zapewnieniach i prognozach. Prawdopodobnie za dzień lub dwa poczują się lepiej. Obecny dr Lawler nie był może wspaniałym internistą, ale jego niewidzialny asystent, dr Placebo, na ogół prędzej czy później radził sobie z problemami pacjentów.

Teraz jednak nikt na niego nie czekał i odrobina świeżego powietrza na pewno mu nie zaszkodzi. Lawler wyszedł na jasne południowe słońce, przeciągnął się i zrobił kilka wymachów wyciągniętymi ramionami. Spojrzał w dół zbocza w kierunku wybrzeża. Tam była zatoka, przyjazna i znajoma, jej spokojne, zamknięte wody marszczyły się łagodnie. W tym momencie wyglądała przepięknie: błyszczący arkusz lśniącego złota, gładki jak lustro. Na płyciznach kołysały się leniwie ciemne liście różnych morskich roślin. Połyskliwe płetwy od czasu do czasu przecinały w oddali migotliwą powierzchnię. Dwa statki Delagarda niedbale cumowały przy molo stoczni, kołysząc się łagodnie w rytm spokojnego przypływu. Lawler poczuł, że ten moment letniego południa będzie trwać wiecznie, że noc i zima nigdy nie powrócą. Nieoczekiwane uczucie spokoju i dobrego samopoczucia przeniknęło jego duszę; jak dar, odrobina niespodziewanej radości.

— Lawler — usłyszał głos z lewej strony.

Suchy, drżący głos, jak grzechot rozsypujących się kości, głos, który był popiołem i gruzem. Ponury, wypalony, zmieniony nie do poznania głos, który w jakiś sposób Lawler rozpoznał jako należący do Nida Delagarda.

Nadszedł południową ścieżką od brzegu i stał między chatą Lawlera a niewielkim zbiornikiem, w którym Lawler przechowywał zapas świeżo zebranych glonów. Był zaczerwieniony, zmięty i spocony, a jego oczy wyglądały dziwnie szkliście, jakby miał zawał.

— Cóż, do diabła, wydarzyło się teraz? — zapytał zirytowany Lawler. Delagard bezgłośnie poruszył ustami jak ryba wyrzucona z wody i nie odpowiedział.

Lawler wbił palce w grube, mięsiste ramię mężczyzny.

— Czy może pan mówić? Dalej, do cholery. Co się stało?

— Tak. Tak. — Delagard pokręcił głową z boku na bok, powolnym, niezgrabnym, topornym ruchem. — Jest bardzo źle. Jest gorzej, niż mogłem sobie wyobrazić.

— Co jest?

— Te pieprzone nurki. Skrzelowcy wpadli w prawdziwą furię i mają zamiar zmusić nas, żebyśmy drogo za to zapłacili. Bardzo, bardzo, bardzo drogo. Właśnie to chciałem panu powiedzieć w szopie, kiedy mnie pan zostawił.