Lawler kilkakrotnie zamrugał oczami.
— Na Boga, o czym pan mówi?
— Proszę mi dać najpierw trochę brandy.
— Dobrze. Dobrze. Wejdźmy.
Nalał sporą miarkę gęstego trunku koloru morza dla Delagarda i, po krótkim namyśle, mniejszą dla siebie. Delagard opróżnił swoją jednym haustem i podstawił kubek. Lawler nalał mu znowu.
Po chwili Delagard powiedział, wypowiadając słowa z takim trudem, jakby cierpiał na jakąś wadę wymowy:
— Przed chwilą przyszli do mnie Skrzelowcy, było ich około tuzin. Wyszli prosto z wody na dziedziniec stoczni i kazali moim ludziom zawołać mnie na rozmowę.
Skrzelowcy? Na ludzkim końcu wyspy? To nie zdarzyło się od dziesięcioleci. Skrzelowcy nigdy nie zapuszczali się dalej na południe niż cypel, na którym zbudowali swoją elektrownię. Nigdy.
Delagard spojrzał na lekarza udręczonym wzrokiem.
— Czego chcecie? — zapytałem, używając najgrzeczniejszych gestów, Lawler, wszystko bardzo, bardzo uprzejmie. Sądzę, że była to elita Skrzelowców, ale skąd to można wiedzieć? Kto zdoła odróżnić jednego z nich od drugiego? W każdym razie wyglądali na ważniaków. Powiedzieli: „Czy ty jesteś Nid Delagard?” — jakby tego nie wiedzieli, a kiedy powiedziałem, że tak, pochwycili mnie.
— Pochwycili?
— Przecież mówię; złapali mnie. Dotknęli tymi swoimi małymi, śmiesznymi płetwami, popchnęli mnie i przycisnęli do ściany mojego własnego budynku.
— Ma pan szczęście, że może pan jeszcze o tym rozmawiać.
— Bez żartów. Mówię panu, doktorze, byłem przerażony jak cholera. Myślałem, że zamierzają wypatroszyć mnie na miejscu i sfiletować. Proszę spojrzeć, o tutaj, na ślady pazurów na moim ramieniu. — Pokazał zanikające czerwonawe plamy. — Mam opuchniętą twarz? Próbowałem odsunąć głowę, gdy jeden z nich rąbnął mnie, może przypadkiem, ale niech pan patrzy. Tutaj. Dwóch trzymało mnie, a trzeci wetknął mi nos prosto w twarz i zaczął mówić do mnie, naprawdę mówić, wielkimi huczącymi dźwiękami: ooom whang booąf theeeezt ooom whangbooof theeezt.
— Z początku byłem tak wstrząśnięty, że nic nie rozumiałem, ale później dotarło do mnie. Powtarzali to raz po raz, aż upewnili się, że zrozumiałem. To było ultimatum. — Głos Delagarda przeszedł na niższe rejestry. — Zostaliśmy wyrzuceni z wyspy. Mamy trzydzieści dni na wyniesienie się stąd. Wszyscy.
Lawler poczuł, że grunt umyka mu spod nóg.
— Co?!
W twardych brązowych oczkach rozmówcy pojawił się błysk szaleństwa. Dał znak, że chce jeszcze brandy. Lawler nalał mu, nawet nie patrząc na kubek.
— Po upływie tego czasu wszyscy ludzie mieszkający na Sorve zostaną wrzuceni do laguny bez prawa powrotu na ląd. Wszystkie budowle, które tutaj wznieśliśmy, zostaną zniszczone. Zbiornik, stocznia, te budynki na placu, wszystko. Rzeczy, które pozostawimy w chatach, pójdą do morza. Wszystkie pozostawione okręty zostaną zatopione. Jesteśmy skończeni, doktorze. Jesteśmy eksmieszkańcami wyspy Sorve. Skończeni, załatwieni, nie ma nas.
Lawler patrzył z niedowierzaniem. Wstrząsnęła nim cała seria gwałtownych emocji: dezorientacja, depresja, bezradność. Wpadł rozpacz. Opuścić Sorve? Opuścić Sorve?
Zadrżał. Z trudem panował nad sobą, usiłując odzyskać równowagę wewnętrzną.
Zaciskając zęby powiedział:
— Śmierć kilku nurków w wyniku wypadku przy pracy nie jest z pewnością dobrą rzeczą. Jednak ich reakcja jest mocno przesadzona. Na pewno źle ich pan zrozumiał.
— Gówno! W żadnym razie! Wyrazili się bardzo, bardzo jasno.
— Wszyscy musimy stąd odejść?
— Tak, wszyscy musimy odejść. W ciągu trzydziestu dni. Czy ja dobrze słyszę? — zastanawiał się Lawler. Czy to się dzieje naprawdę?
— Czy podali powód? Czy chodziło o nurki?
— Oczywiście, że tak — powiedział Delagard niskim, matowym głosem, zakrzepłym ze wstydu. — Było tak, jak pan powiedział rano. Skrzelowcy wiedzą o wszystkim, co robimy.
— Chryste. Chryste. — Szok zaczynał przechodzić w gniew. Delagard bezmyślnie ryzykował, stawiając na szalę życie wszystkich mieszkańców wyspy; grał i przegrał. Skrzelowcy ostrzegali go: nie rób tego więcej, bo was stąd wyrzucimy. A on i tak to zrobił.
— Delagard, jesteś godnym pogardy bękartem!
— Nie wiem, jak się dowiedzieli. Podjąłem środki ostrożności. Wnieśliśmy je nocą, trzymaliśmy pod przykryciem, dopóki nie znalazły się w szopie. Szopa była zamykana…
— Jednak dowiedzieli się.
— Tak — powiedział Delagard. — Wiedzą o wszystkim, ci Skrzelowcy. Pieprzysz cudzą żonę, a Skrzelowcy o tym wiedzą. Nie zależy im na tym. Na tym nie. Zabijasz parę nurków i zależy im jak diabli.
— Co panu powiedzieli, kiedy poprzednio miał pan wypadek z nurkami? Kiedy ostrzegli, aby nie zatrudniał pan nurków, co powiedzieli? Co zrobią, jeśli pana złapią?
Delagard milczał.
— Co powiedzieli? — naciskał Lawler. Delagard oblizał wargi.
— Że zmuszą nas do opuszczenia Sorve — wymamrotał, ponownie spoglądając pod nogi, jak zganiony uczeń.
— A pan to zrobił. Mimo wszystko.
— Któżby im uwierzył? Jezu, Lawler. Żyjemy tutaj od stu pięćdziesięciu lat! Czy przeszkadzało im, kiedy się wprowadziliśmy? Kiedy spadliśmy z kosmosu i przycupnęliśmy na ich pieprzonych wyspach, czy powiedzieli nam: idźcie stąd, wy okropne, obrzydliwe, czworonożne, owłosione, obce stworzenia? Nie. Nie. Nie zależało im ani trochę.
— Po drodze było Shalikomo — powiedział Lawler.
— To było dawno temu, zanim obaj się urodziliśmy.
— Skrzelowcy zabili dużo ludzi na Shalikomo. Niewinnych ludzi.
— Inni Skrzelowcy. W innej sytuacji.
Delagard strzelił kostkami palców złożonych razem dłoni. Mówił coraz głośniej i pewniej. Wydawało się, że szybko opuszcza go wcześniejsze poczucie winy i wstydu. To wrodzony talent, pomyślał Lawler, takie szybkie odzyskiwanie poczucia własnej wartości.
— Shalikomo to wyjątek — powiedział. Skrzelowcy uważali, że na Shalikomo, która jest bardzo małą wyspą, było o wiele za dużo ludzi, kazali więc części z nich odejść. Jednak ludzie z Shalikomo nie byli w stanie porozumieć się co do tego, kto powinien odejść, a kto może zostać, i prawie nikt nie opuścił wyspy. W końcu Skrzelowcy zdecydowali, ilu ludziom pozwolą żyć wśród siebie, a pozostałych zabili. — To zamierzchła historia — dodał Delagard.
— Tak, dawne dzieje — odrzekł Lawler. — Lecz dlaczego pan sądzi, że to się nie może powtórzyć?
Delagard powiedział:
— Skrzelowcy nigdzie indziej nie okazywali nam wrogości. Nie można powiedzieć, że nas lubią, ale nie zabraniają nam tego, na co mamy ochotę, jak długo pilnujemy swojego końca wyspy i nie rozmnażamy się zbytnio. Zbieramy wodorosty, łowimy do woli, wznosimy budynki, polujemy, robimy wiele różnych rzeczy, które mogłyby denerwować obcych, a oni ani pisną. Tak więc jeśli mogłem przyuczyć kilka nurków do pomocy w pozyskiwaniu metali z dna oceanu, co mogło przynieść korzyści zarówno nam, jak i Skrzelowcom, dlaczego miałbym myśleć, że tak bardzo je wzburzy śmierć kilku zwierząt w wyniku wypadku przy pracy, że… że…
— Może to była ta ostatnia kropla — powiedział Lawler — która przepełniła dzban.
— Co? Co pan, kurwa, gada?
— Stare, ziemskie przysłowie. Nieważne. Mówię, że z jakiegoś powodu sprawa z nurkami przekroczyła granicę ich cierpliwości. I teraz chcą, abyśmy stąd odeszli.
Lawler na chwilę zamknął oczy. Wyobraził sobie siebie pakującego rzeczy, wchodzącego na pokład statku, który odpłynie na jakąś inną wyspę. To nie było łatwe.