Выбрать главу

Opuścimy wyspę Sorve. Opuszczamy wyspę Sorve. Opuszczamy…

Zdał sobie sprawę że Delagard coś mówi.

— To był szok, niech mi pan wierzy. Nigdy się tego nie spodziewałem. Stałem tam, przyciśnięty do ściany, z dwoma Skrzelowcami przytrzymującymi mnie za ręce i trzecim mlaskającym tuż przed moim nosem słowa: wszyscy musicie wynieść się stąd w ciągu trzydziestu dni, macie zniknąć z tej wyspy, bo inaczej… Jak pan myśli, jak ja się czułem? Wiedząc, że to ja jestem za to odpowiedzialny.

Powiedział pan dziś rano, że nie mam sumienia, ale pan nic o mnie nie wie. Pan uważa mnie za gbura, prostaka i kryminalistę. Ale co pan wie naprawdę? Ukrywa się pan tutaj samotnie, upija do ogłupienia i siedzi osądzając innych ludzi, którzy mają więcej energii i ambicji w jednym palcu niż pan w całej…

— Niech pan kończy, Delagard.

— Powiedział pan, że nie mam sumienia.

— A ma pan?

— Powiem panu, Lawler, czuję się jak gówno, sprowadzając na nas to nieszczęście. Ja też się tutaj urodziłem. Nie musi mi pan zasuwać żadnych wzniosłych, snobistycznych bajek o Pierwszej Rodzinie, nie mnie. Moja rodzina była tu od początku, tak samo jak pańska. Zbudowaliśmy tę wyspę, my, Delagardowie. A teraz słyszę, że wyrzucają mnie jak kawał zepsutego mięsa razem z wszystkimi innymi. — Głos Delagarda znów się zmienił. Gniew stopniał; mówił bardziej miękko, szczerze, prawie pokornie. — Chcę, aby pan wiedział, że biorę na siebie pełną odpowiedzialność zato, co zrobiłem. Tak więc zamierzam…

— Chwileczkę — powiedział Lawler podnosząc rękę, aby go uciszyć. — Słyszy pan ten hałas?

— Hałas? Jaki hałas? Gdzie?

Lawler pochylił głowę w kierunku drzwi. Nagły zgiełk, dzikie wrzaski dobiegały z długiego trójstronnego placu, który leżał między dwiema grupami chat na wyspie.

Kiwając głową Delagard rzekł:

— Tak, teraz słyszę. Może to jakiś wypadek?

Lecz Lawler już znikał za drzwiami i szybkimi susami sadził w kierunku placu.

Przy placu stały trzy zniszczone pogodą budynki — a właściwie szopy, baraki, byle jakie budy — każdy z innej strony placu. W największym, od strony lądu, mieściła się szkoła. W bliższym z dwóch bocznych znajdowała się mała kawiarenka, prowadzona przez kobietę Delagarda, Lis Niklaus. Za nią stał dom wspólnoty.

Gromadka szepczących dzieci stała przed szkołą wraz z dwójką nauczycieli. Przed klubem pół tuzina starszych kobiet i mężczyzn kręciło się bez celu, jak porażeni słońcem. Lis Niklaus wychyliła się z kawiarni i z otwartymi ustami patrzyła nie wiadomo na co. Dalej stało dwóch kapitanów Delagarda: Gospo Struvin, przysadzisty i krępy, oraz smukły, długonogi Bamber Cadrell. Stali u szczytu rampy prowadzącej na plac od strony wody, przytrzymując się balustrady jak ludzie oczekujący nagłego uderzenia fali przypływu. Między nimi, przedzielając plac swoją masą, stał zwalisty handlarz ryb, Brondo Katzin, jak ogromna, ogłupiała bestia, przyglądając się w skupieniu swojej odwiniętej z bandaża prawej ręce, jak gdyby właśnie wyrosło na niej oko.

Ani śladu wypadku, żadnych ofiar.

— Co się dzieje? — spytał Lawler.

Lis Niklaus odwróciła się do niego dziwnie majestatycznym ruchem, obracając całe ciało. Była wysoką, dorodną, krzepką kobietą o wielkiej grzywie żółtych włosów i skórze tak mocno opalonej, że wyglądała prawie jak czarna. Dala-gard żył z nią od pięciu, sześciu lat, czyli od śmierci żony, ale nigdy się z nią nie ożenił. Pewnie starał się zabezpieczyć dziedzictwo swoim synom, a przynajmniej tak przypuszczali ludzie. Delagard miał czterech dorosłych synów mieszkających na innych wyspach, każdy na innej.

Lis powiedziała ochrypłym, lekko zduszonym głosem:

— Bamber i Gospo właśnie przyszli ze stoczni… mówią, że byli tam Skrzelowcy… że one kazały… powiedziały nam… powiedziały N idowi…

Jej głos ucichł, przechodząc w bełkot.

Pomarszczona, mała Mendy Tanamind, wiekowa matka Nimbera, powiedziała piskliwym głosem: — Musimy odejść! Musimy odejść! — i zachichotała.

— Nie ma w tym nic śmiesznego — powiedział Sandor Thalheim. Był równie wiekowy jak Mendy. Gwałtownie potrząsnął głową, co sprawiło, że zadrżała mu broda i wąsiska.

— Wszystko z powodu kilku zwierząt — powiedział Bamber Cadrell. — Z powodu trzech nieżywych nurków.

A zatem wieści już się rozeszły. Niedobrze, pomyślał Lawler. Ludzie Delagarda powinni trzymać gęby na kłódkę, dopóki nie wiemy, co robić.

Ktoś zapłakał. Mendy Tanamind znowu zachichotała. Brondo Katzin otrząsnął się z otępienia i zaczął ze złością mamrotać w kółko:

— Pieprzeni, śmierdzący Skrzelowcy. Pieprzeni, śmierdzący Skrzelowcy!

— Co tu się dzieje? — zapytał Delagard, który nareszcie dokuśtykał ścieżką z domu Lawlera.

— Pańscy chłopcy, Bamber i Gospo, uznali, że muszą podzielić się nowiną z innymi. Wszyscy już wiedzą — powiedział Lawler.

— Co? Co takiego? Dranie! Zabiję ich!

— Zabiję ich? Na to już trochę za późno.

Na plac nadchodzili inni. Lawler zobaczył Gaba Kinversona, Sundirę Thane, ojca Quillana, Sweynerów. A za nimi innych. Stłoczyli się; czterdziestu, pięćdziesięciu, sześćdziesięciu ludzi, wszyscy. Znalazło się tu nawet pięć czy sześć sióstr, stojących blisko siebie jak mała żeńska falanga. W kupie raźniej. Pojawił się Dag Tharp, Marya i Gren Hain, Josc Yanez, siedemnastoletni pomocnik Lawlera, który zamierzał pewnego dnia zostać kolejnym lekarzem wyspy. Onyos Felk, kartograf. Natim Gharkid przyszedł od swoich grządek glonów w spodniach mokrych do pasa. Wieść najwidoczniej rozeszła się po całej społeczności.

Twarze większości zdradzały szok, zdziwienie i niedowierzanie. Czy to prawda? — pytały. Czy to możliwe?

Delagard zawołał:

— Posłuchajcie wszyscy, nie ma się czym martwić. Mamy zamiar załagodzić tę sprawę!

Gabe Kinverson podszedł do Delagarda. Wyglądał na dwa razy większego od właściciela stoczni, kawał chłopa, o wystającej szczęce, masywnych barkach i zimnych prowokujących oczach koloru morza. Otaczała go atmosfera niebezpieczeństwa i potencjalnej przemocy.

— Wyrzucili nas? — zapytał. — Czy naprawdę powiedzieli, że musimy odejść?

Delagard kiwnął głową.

— Dali nam trzydzieści dni, a potem won. Wyrazili się bardzo jasno. Nie obchodzi ich, dokąd pójdziemy, ale nie możemy zostać tutaj. Mam jednak zamiar załatwić tę sprawę. Możecie na to liczyć.

— Mnie się wydaje, że już się pan wszystkim zajął — powiedział Kinverson. Delagard cofnął się o krok i zmierzył go gniewnym spojrzeniem, jakby szykując się do walki. Jednak morski łowca wydawał się bardziej zdumiony niż rozgniewany. — Trzydzieści dni i wynocha — powiedział Kinverson na wpół do siebie. — To przecież szczyt wszystkiego. — Odwrócił się plecami do Delagarda i odszedł drapiąc się po głowie.

A może Kinversonowi naprawdę nie zależy, pomyślał Lawler. I tak większość czasu spędzał na dalekim morzu, zupełnie sam, polując na wszelkie rodzaje ryb, które nie chciały wpłynąć do zatoki. Kinverson nigdy nie brał czynnego udziału w życiu społeczności Sorve; przepływał przez nie, podobnie jak wyspy na Hydros dryfowały po oceanie, stał na uboczu, niezależny, dobrze zabezpieczony, podążający własną ścieżką.

Pozostali byli bardziej przejęci. Delikatna, drobna, złotowłosa żona Brondo Katzina, Eliyana, szlochała rozpaczliwie. Ojciec Quillan próbował ją pocieszyć, lecz najwidoczniej sam był zdenerwowany. Sękaci, starzy Sweynerowie rozmawiali ze sobą niskimi, napiętymi głosami. Kilka młodszych kobiet próbowało wyjaśnić sytuację swoim zmartwionym dzieciom. Lis Niklaus wyniosła z kawiarni dzban brandy z winnych wodorostów, który szybko przechodził z ręki do ręki w grupce mężczyzn pociągających z niego w ponurym, zdesperowanym milczeniu. Lawler zapytał cicho Delagarda: