Lawler popatrzył na nią z niesmakiem.
— Co to jest?
Lecz Struvin nie znał nazwy tego potwora. Delagard też nie. Był to po prostu anonimowy mieszkaniec morza, ohydny, monstrualny, uosobienie horroru, który przypłynął, aby sprawdzić, czy niewielki konwój przewozi coś wartego zjedzenia. Powoli odpłynął, niesiony prądem, wciąż pracowicie poruszając ustami. Potem, jakieś dwadzieścia minut później, statki wpłynęły na obszar gęsty od wielkich meduz w pomarańczowo-zielone paski. Wyglądały jak pełne wdzięku, lśniące parasolki wielkości głowy człowieka, z których zwieszały się kaskady spiralnych, czerwonych, mięsistych nitek, grubych na palec i długich chyba na kilkanaście metrów. Meduzy wyglądały dziwnie łagodnie, nawet zabawnie, lecz powierzchnia morza wokół nich gotowała się i parowała, jak gdyby wydzielały jakiś mocny kwas. Były tak ciasno upakowane w wodzie, że podchodziły wprost do kadłuba okrętu, obijały się on, zderzały się z obrastającymi go wodorostami i odskakiwały z cichymi westchnieniami protestu.
Delagard ziewnął i zniknął we włazie sterówki. Lawler, stojąc przy relingu, patrzył z podziwem na masy meduz w dole. Trzęsły się jak horda pulchnych piersi. Były tak blisko, że mógł sięgnąć i schwytać jedną z nich. Gospo Struvin minął go i idąc wzdłuż lewej burty, powiedział nagle:
— Hej, kto zostawił tutaj tę sieć? Neyana, czy to ty?
— Nie ja — powiedziała Neyana Golghoz nie podnosząc oczu. Była zajęta szorowaniem pokładu na dziobie. — Pogadaj z Kinversonem. On jest od sieci.
Przy nadburciu leżała niedbale rzucona bezładna masa wilgotnych, żółtych włókien. Struvin kopnął ją, jakby była stertą śmieci. Wymamrotał przekleństwo i kopnął jeszcze raz. Lawler spojrzał w tę stronę i zobaczył, że sieć oplatała się wokół jednego z ciężkich butów Struvina. Kapitan stał z nogą w powietrzu, potrząsając nią, jak gdyby chciał uwolnić się od czegoś lepkiego i klejącego.
— No — warknął Struvin. — No!
Jedna część sieci nagle wpełzła Struvinowi do połowy uda, owijając się ciasno wokół niego. Reszta wśliznęła się na nadburcie i zaczęła spełzać za burtę, do wody.
— Doktorze! — ryknął Struvin.
Lawler rzucił się biegiem do niego, tuż za nim biegła Neyana. Jednak sieć poruszała się teraz z niewiarygodną szybkością. Przestała być bezładnym kłębem włóknistych sznurów, a wyprostowana okazała jakąś formą życia, mającą dobre trzy metry długości. Teraz gwałtownie ściągała Struvina do wody. Kapitan kopiąc, jęcząc i warcząc zwisał za burtą. Zjedna nogą w uchwycie sieci, drugą starał się zaklinować w okrężnicy, aby uniknąć wciągnięcia do wody. Jednak potwór najwyraźniej postanowił rozerwać go na pół, gdyby dalej się opierał. Oczy Struvina prawie wychodziły z orbit. Było w nich zdziwienie, przerażenie i niedowierzanie.
W ciągu prawie ćwierćwiecza swojej praktyki medycznej Lawler często, zbyt często widywał ludzi w sytuacjach ekstremalnych. Jednak jeszcze nigdy nie widział takiego wyrazu w niczyich oczach.
— Zdejmijcie ze mnie to świństwo! — wykrzyknął Struvin. — Jezu! Doktorze… Proszę, doktorze…
Lawler skoczył i chwycił najbliższą część sieci. Jego dłonie zamknęły się na niej i natychmiast poczuł gwałtowne pieczenie, jak gdyby jakiś żrący kwas przepalał mu ciało do kości. Chciał puścić sieć, lecz okazało się to niemożliwe. Jego skóra przylgnęła do niej. Struvin wisiał już daleko za burtą. Widać było zaledwie jego głowę i ramiona oraz rozpaczliwie zaciśnięte dłonie. Jeszcze raz zawołał o pomoc chrapliwym, przerażonym głosem. Nie zważając na ból Lawler przerzucił jeden koniec sieci przez ramię i pociągnął ją z powrotem w stronę środka pokładu, mając nadzieję wyciągnąć Struvina wraz z nią. Wymagało to ogromnego wysiłku, ale Lawler był naładowany energią, którą pod wpływem stresu czerpał nie wiadomo skąd. Sieć przepalała skórę jego rąk, czuł jej żrący dotyk na plecach, szyi i ramionach. Sukinsyn, pomyślał. Sukinsyn. Mocno przygryzł wargę i zrobił krok, potem drugi i jeszcze jeden, ciągnąc, starając się zrównoważyć ciężar Struvina i opór siatkowego potwora, który do tego czasu ześliznął się daleko po kadłubie i zdecydowanie podążał do wody.
Coś zaczęło piszczeć na plecach Lawlera, gdzie nadmiernie napięte mięśnie tańczyły i podskakiwały. Jednak wydawało się, że uda mu się wciągnąć sieć z powrotem na pokład. Struvin był już prawie na nadburciu.
I wtedy sieć pękła — czy też, co bardziej prawdopodobne, podzieliła się z własnej woli. Lawler usłyszał przeraźliwy jęk i obejrzawszy się, zobaczył, jak Struvin spada prosto w kipiące, parujące morze. Woda natychmiast zakotłowała się wokół niego. Lawler widział ruch tuż poniżej powierzchni, miękkie, migocące obiekty zbiegające się ze wszystkich stron jak strzałki w dziecinnej grze. Meduzy nie wyglądały już spokojnie ani niewinnie.
Druga połowa sieci pozostała na pokładzie i oplatała się wokół nadgarstków Lawlera. Musiał walczyć z parzącym siatkowatym stworzeniem, które wiło się, skręcało i przyklejało do niego przy każdym dotknięciu. Ukląkł i zaczął tłuc siatką o pokład. Jej ciało było twarde i sprężyste jak chrząstka. Po chwili zaczęło słabnąć, ale wciąż nie mógł się go pozbyć. Pieczenie stawało się nie do wytrzymania.
Kinverson nadbiegł i przycisnął obcasem jeden koniec sieci, unieruchamiając ją, Neyana cisnęła ścierką w jej środek, a Pilya Braun, zjawiając się nie wiadomo skąd, pochyliła się nad Lawlerem i wyciągnęła kościany nóż z pochwy u pasa. Zaczęła wściekle ciąć gumowate, drgające oczka sieci. Metalicznie lśniąca, ciemnoniebieska krew tryskała z potwora, a krawędzie sieci odskakiwały z sykiem od ostrza. Po chwili Pilya odrąbała tę część, która przylegała do rąk Lawlera, tak że mógł się podnieść. Najwidoczniej ta część była za mała, żeby podtrzymać życie — skurczyła się i zwiotczała tak, że zdołał strzepnąć ją z palców. Kinverson nadal przydeprywał swoją część sieci, pozostałość kawałka, który został na pokładzie po tym, jak potwór porwał Struvina za burtę.
Oszołomiony Lawler dopadł do nadburcia z zamiarem wskoczenia do morza na ratunek Struvinowi. Widocznie Kinverson pojął jego zamiary, bo wyciągnął rękę, chwytając go za ramię i odciągając w tył.
— Nie szalej — powiedział. — Bóg jeden wie, co pływa tam w dole, czekając na ciebie.
Lawler niepewnie skinął głową. Odsunął się od relingu i spojrzał na swe poparzone palce. Zobaczył odciśniętą na skórze, jaskrawoczerwoną siatkę krzyżujących się linii. Ból był niesamowity. Wydawało mu się, że dłonie zaraz mu eksplodują.
Całe wydarzenie trwało nie więcej niż półtorej minuty.
Z luku wyłonił się Delagard. Podbiegł do nich, zdenerwowany i zmieszany.
— Co się tu dzieje, do diabła? Co to za jęki i krzyki?
— Przystanął i wytrzeszczył oczy. — Gdzie jest Gospo? Zdyszany Lawler, z zaciśniętą krtanią i walącym sercem, prawie nie mógł mówić. Machnął ręką w kierunku nadburcia i potrząsnął głową.
— Za burtą? — wykrztusił z niedowierzaniem Delagard. — Wypadł?
Podbiegł do burty i spojrzał w dół. Lawler stanął obok niego. Na dole było zupełnie cicho. Rozpychające się hordy tańczących meduz zniknęły. Woda była ciemna, gładka i cicha. Nie było śladu ani Struvina, ani sieciowatego potwora, który go porwał.
— On nie wypadł — powiedział Kinverson. — Został wciągnięty. Pociągnęła go druga połowa tego czegoś.
— Wskazał na porwane, obszarpane resztki sieci, które przydeptywał butem. Teraz pozostała z nich jedynie zielonkawa plama na żółtym drewnianym pokładzie.