Выбрать главу

Mówił sobie, że to nie ma znaczenia, że za kilka miesięcy będzie się czuł jak w domu na Thibeire, Velmise czy Kaggeram, czy jakiejkolwiek innej wyspie, na której ostatecznie osiądzie. Wiedział, że to nieprawda, lecz i tak powtarzał to sobie bez przerwy.

Rezygnacja wydawała się pomagać. Akceptacja, nawet obojętność. Kłopot polegał na tym, że nie mógł pozostawać w stanie permanentnej apatii. Od czasu do czasu odczuwał gwałtowny przypływ zgrozy i zdumienia, poczucie nieodżałowanej straty, a nawet bezgranicznego przerażenia. I wtedy musiał zaczynać wszystko od początku.

Kiedy zaczęło się ściemniać, Lawler opuścił chatę i ruszył w stronę wału.

Wzeszły dwa księżyce, na niebo powrócił bladosrebrny kształt Sunrise. Zatoka ożyła kolorami półcieni, długimi pasmami odbitego złota i purpury, rozpływającymi się szybko w szarość nocy. Ciemne kształty tajemniczych morskich stworzeń poruszały się wytrwale w płytkich wodach. Było spokojnie: zatoka o zachodzie słońca, cicha, śliczna. Lecz zaraz myśli o podróży dopadły go i wpełzły do jego umysłu. Spojrzał dalej, poza port, na ogrom nieprzyjaznego, niewyobrażalnego morza. Jak daleko będą musieli żeglować, zanim znajdą wyspę, która zechce ich przyjąć? Tydzień? Dwa tygodnie? Miesiąc? Nigdy nie był na morzu, nawet przez jeden dzień. Wtedy, kiedy popłynął na Thibeire, odbył tylko krótką podróż czółnem, tuż poza płycizny, na drugą wyspę, która znalazła się tak blisko Sorve.

Lawler zrozumiał, że obawia się morza. Czasami wyobrażał je sobie jako ogromną paszczę wielkości świata, która połknęła Hydros w jakiejś pradawnej konwulsji, nie zostawiając nic prócz niewielkich dryfujących wysp, zbudowanych przez Skrzelowców. Jego również połknie ocean, jeśli spróbuje go przepłynąć.

Ze złością powiedział sobie, że to głupota, iż tacy jak Gabe Kinverson wypływali na morze co dnia i żyją, że Nid Delagard odbył w swoim życiu setki podróży między wyspami, że Sundira Thane przybyła na Sorve z Morza Lazurowego, które było tak daleko, że nigdy o nim nie słyszał. Wszystko będzie w porządku. Zaokrętuje się na jeden ze statków Delagarda i za tydzień lub dwa znajdzie się na wyspie, która zostanie jego nowym domem.

A jednak… ta czerń, ten ogrom i potęga przerażającego, bezkresnego morza…

— Lawler? — zawołał jakiś głos.

Rozejrzał się wokół. Po raz drugi tego dnia Nid Delagard wyszedł opodal z cienia.

— Chodźmy — powiedział właściciel stoczni. — Robi się późno. Chodźmy porozmawiać ze Skrzelowcami.

5

Kawałek dalej, na łuku wybrzeża widać było światła elektrowni Skrzelowców. Inne światła, tuziny, a może całe setki, płonęły na ulicach ich miasta. Nieoczekiwana katastrofa wygnania całkowicie usunęła w cień drugie wielkie wydarzenie dnia — rozruch napędzanej turbiną elektrowni na wyspie Sorve.

Płynące z elektrowni światło było zimne, zielonkawe, lekko drwiące. Skrzelowcy mieli coś, co uchodziło za technologię pozostającą na poziomie osiemnastego, dziewiętnastego wieku na ziemi. Wynaleźli też rodzaj żarówki, używając włókna żarowego wykonanego z włókien bambusa morskiego o wszechstronnym zastosowaniu. Żarówki były kosztowne i trudne do wykonania, a prymitywne ogniwo będące głównym źródłem mocy na wyspie, toporne i krnąbrne, wytwarzało elektryczność ospale i z przerwami. Jednak teraz — po ilu latach pracy? pięciu? dziesięciu? — żarówki na wyspie miały być zasilane z nowego i niewyczerpanego źródła — z morza, którego ciepła woda powierzchniowa była zamieniana w parę, para poruszała turbiny generatora, a elektryczność płynęła strumieniem z generatora wprost do lamp na wyspie Sorve. Skrzelowcy wcześniej pozwolili, aby ludzie z drugiego końca wyspy zabierali część nowej energii w zamian za pracę — Sweyner wykonał żarówki, Dann Henders pomógł przeciągnąć przewody itd. Lawler pośredniczył w rozmowach, razem z Delagardem, Nicko Thalheimem i dwoma innymi. Był to jedyny drobny sukces międzygatunkowej współpracy, jaki ludziom udało się osiągnąć w ostatnich latach. Wymagało to około sześciu miesięcy powolnych i trudnych negocjacji.

Jeszcze tego ranka, przypomniał sobie Lawler, miał nadzieję wypracować kolejne takie wspólne przedsięwzięcie, tym razem zupełnie sam. Wydawało się, że od tego czasu upłynęło milion lat. A teraz przyszli tutaj po zmroku, aby błagać o to, żeby pozwolono im choć zostać na wyspie.

Delagard powiedział:

— Pójdziemy prosto do chaty szefa, dobrze? Jeśli chodzi o tę sprawę, najlepiej zacząć od góry.

Lawler wzruszył ramionami.

— Jak pan sobie życzy.

Okrążyli elektrownię i podążyli w kierunku terytorium Skrzelowców, wciąż trzymając się brzegu zatoki. Tutaj wyspa rozszerzała się gwałtownie, jednocześnie przechodząc z niziny przy wale ochronnym w szeroki okrągły płaskowyż, na którym wznosiła się większość osad Skrzelowców. Na dalekim krańcu płaskowyżu znajdował się stromy uskok, gdzie szeroki drewniany wał ochronny opadał stromo w cięmną toń oceanu.

Wioska Skrzelowców była nieregularnym kołem z najważniejszymi budynkami w środku i pozostałymi rozsypanymi bezładnie na obwodzie. Główna różnica między budynkami centralnymi a zewnętrznymi wydawała się polegać na trwałości: budynki centralne mające najwidoczniej przeznaczenie ceremonialne, wykonano z tego samego drewna wodorostowego, z którego zbudowana była sama wyspa. Natomiast budynki zewnętrzne, w których mieszkali Skrzelowcy, były byle jak skleconymi szałasami, zrobionymi z wilgotnych zielonych wodorostów rzuconych na bambusowe kołki. One to wydzielały upiorny odór zgnilizny, piekąc się w słońcu, a kiedy stawały się zbyt suche, poszycie z wodorostów zdzierano i wymieniano na świeże. Wydawało się, że pewna kasta Skrzelowców jest nieustannie zajęta rozbieraniem starych szop i budowaniem nowych.

Przejście z jednego końca terytorium Skrzelowców na drugi zabrałoby około pół dnia marszu. Zanim Lawler i Delagard wkroczyli do wewnętrznego kręgu wioski, Sunrise zniknęła za horyzontem, a na niebie jasno świecił Krzyż Hydros.

— Oto nadchodzą — powiedział Delagard. — Może ja będę mówił pierwszy. Jeżeli zaczną na mnie sarkać, pan przejmie pałeczkę. Może im pan powiedzieć, że uważa mnie pan za gówno. Wszystko, byle ich przekonać.

— Naprawdę sądzi pan, że cokolwiek ich przekona?

— Cii. Nie chcę słyszeć takiego gadania.

Pół tuzina Skrzelowców — samców, jak zgadywał Lawler — zbliżało się do nich ze środkowej części wioski. Kiedy byli już dziesięć lub dwanaście metrów od nich, zatrzymali się i ustawili w linię prostą.

Delagard podniósł ręce w geście, który oznaczał: „Przychodzimy w pokoju”. To było uniwersalne pozdrowienie między ludźmi a Skrzelowcami. Żadna rozmowa nie zaczynała, się bez niego. Skrzelowcy powinni teraz odpowiedzieć ponurym sapaniem, które oznaczało: „Przyjmujemy to do wiadomości i oczekujemy na wasze słowa”. Tymczasem nie wydali żadnego dźwięku. Po prostu stali tam i patrzyli.

— Mam złe przeczucia, a pan? — powiedział cicho Lawler.

— Zobaczymy. Zobaczymy.

Delagard ponownie wykonał znak pokoju. Gestami pokazywał im: „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi i darzymy was najwyższym szacunkiem”.

Jeden ze Skrzelowców wydał dźwięk podobny do pierdnięcia.

Ich błyszczące, żółte oczka, osadzone blisko siebie u podstawy małych głów, z lodowatą obojętnością spoglądały na obu mężczyzn.

— Może ja spróbuję — szepnął Lawler.

Wysunął się naprzód. Wiatr wiał od strony Skrzelowców: przynosił ich wilgotny, ciężki, piżmowy zapach, wymieszany z ostrą wonią gnijących wodorostów od rozklekotanych chat.