Powtórzył znak „Przychodzimy w pokoju”. Nie otrzymał żadnej odpowiedzi, tak samo jak po znaku „Jesteśmy waszymi przyjaciółmi”. Po krótkiej przerwie przystąpił do wykonywania sygnału oznaczającego: „Prosimy o posłuchanie u władcy”.
Jeden ze Skrzelowców znowu wydał pierdzący dźwięk. Lawler zastanawiał się, czy był to ten sam osobnik, który huczał i chrapał tak groźnie rankiem tego dnia przy elektrowni.
Delagard zaproponował: „Proszę o wybaczenie za niezamierzone wykroczenie”. Cisza; zimne, obojętne oczy spoglądające nieruchomo.
Lawler spróbował: „Jak możemy odpokutować za nasze wykroczenie?” Żadnej reakcji.
— Wszawe skurwysyny — wymamrotał Delagard. — Chętnie wbiłbym dzidę w te ich grube brzuchy.
— One o tym wiedzą — powiedział Lawler. — Dlatego nie chcą z tobą gadać.
— Odejdę. Niech pan rozmawia z nimi sam.
— Jeśli pan sądzi, że warto próbować…
— Ma pan u nich czystą kartę. Niech pan im przypomni, kim pan jest. Kim był pana ojciec i co dla nich zrobił.
— Jeszcze coś? — zapytał Lawler.
— Ja tylko chcę pomóc. Ale niech pan zrobi, jak pan chce. Będę w stoczni. Proszę wstąpić, kiedy pan wróci i powiedzieć, jak poszło.
Delagard zniknął w ciemności.
Lawler zrobił kilka kroków w stronę Skrzelowców i zaczął wszystko od początku, od powitalnego gestu. Następnie przedstawił się: Valben Lawler, lekarz, syn Bernata Lawlera, lekarza, wielkiego uzdrowiciela, którego z pewnością pamiętają, człowieka, który uwolnił ich młode od groźby zarazy.
Czuł ironię losu ukrytą w tej sytuacji: te słowa były wstępem do mowy, którą przygotowywał przez pół bezsennej nocy. Ostatecznie miał okazję ją wygłosić. Jednak w zupełnie innym kontekście.
Patrzyli na niego nie odpowiadając.
Przynajmniej tym razem nie pierdzą, pomyślał Lawler.
Zasygnalizował: „Kazano nam opuścić wyspę. Czy to prawda?”
Skrzelowiec po lewej wydał głęboki buczący ton oznaczający potwierdzenie.
— To nas bardzo zasmuca. Czy jest jakiś sposób, aby spowodować cofnięcie tego rozkazu?
Skrzelowiec po prawej huknął przecząco.
Lawler patrzył na nich bezradnie. Wiatr wzmógł się, rzucając mu w twarz ich ciężki odór, tak że z trudem powstrzymał mdłości. Skrzelowcy zawsze wydawali mu się dziwni, tajemniczy i nieco odpychający. Wiedział, że powinien przyjmować ich takimi, jacy są, po prostu jako jeden z aspektów świata, w którym zawsze żył, jak ocean i niebo. Lecz mimo długotrwałej znajomości pozostali dla niego stworzeniami z innego świata. Stworzeniami gwiezdnymi. Byli obcy — my i oni, ludzie i obcy, żadnego pokrewieństwa. Dlaczego? — zastanawiał się. Jestem w taki samym stopniu obywatelem tego świata, co oni. Nie ustępował.
— Te nurki zginęły w nieszczęśliwym wypadku. Nie było w tym złej woli.
Pomruk. Sapnięcie. Świst. Znaczenie: „Nie interesuje nas, dlaczego to się stało, tylko że w ogóle to się stało”.
Za sześcioma stojącymi Skrzelowcami włączały się i wyłączały blade, zielonkawe światła oświetlając dziwaczne konstrukcje — posągi? maszyny? pomniki? — które zajmowały otwartą przestrzeń w centrum wioski, przedziwne bryły i węzły metali, cierpliwie wydobywanych z tkanek drobnych morskich stworzeń i gromadzonych w przypadkowo wyglądające, przerdzewiałe sterty żelastwa.
— Delagard obiecuje nigdy więcej nie wykorzystywać nurków — powiedział Lawler Skrzelowcom, przymilając się i szukając słabszego punktu.
Sapnięcie. Pomruk. Obojętność.
— Czy nie powiedzielibyście nam, jak możemy wszystko naprawić? Żałujemy tego, co się stało. Bardzo tego żałujemy.
Brak odpowiedzi. Zimne, żółte oczy, nieruchome, odległe. To idiotyzm, pomyślał Lawler. Rzucanie słów na wiatr.
— Cholera, to przecież nasz dom! — krzyknął, dopasowując słowa do odpowiadających im wściekłych gestów. — Zawsze nim był!
Trzy dudniące tony opadające tercjami.
— Znaleźć inny dom? — powtórzył Lawler. — Przecież my kochamy to miejsce! Urodziłem się tutaj. Nigdy przedtem nie wyrządziliśmy wam żadnej krzywdy, nikt z nas. Mój ojciec… znaliście mojego ojca, pomógł wam, gdy…
Znowu pierdzący dźwięk.
To oznacza dokładnie to, co słychać, pomyślał Lawler. Nie było sensu kontynuować. Zrozumiał daremność swoich wysiłków. Traciły do niego cierpliwość. Wkrótce zaczną buczeć, potem chrapać, a w końcu rozgniewają się. A wtedy wszystko może się zdarzyć.
Jeden ze Skrzelowców machnięciem płetwy wskazał, że spotkanie dobiegło końca. Odprawa nie budziła wątpliwości.
Lawler zrobił gest rozczarowania. Zasygnalizował smutek, niepokój, zmieszanie.
Niespodzianie jeden ze Skrzelowców odpowiedział na to szybką, grzmiącą frazą, która mogła uchodzić za wyraz współczucia. A może była to tylko jego optymistyczna wyobraźnia? Lawler nie był pewien. A później, ku jego zdumieniu, stworzenie wystąpiło z szeregu i z nieoczekiwaną prędkością podbiegło do niego szurając nogami i wyciągając ramiona — płetwy. Lawler był zbyt zaskoczony, żeby się poruszyć. Co to było? Skrzelowiec unosił się nad nim jak ściana. Oto nadchodzi, pomyślał lekarz, atak — przypadkowy, śmiertelny wybuch irytacji. Stał jak wrośnięty w ziemię. Poczuł jakiś gwałtowny impuls samozachowawczy, lecz nie mógł wykrzesać w sobie dość woli, aby spróbować uciec. Skrzelowiec chwycił go za rękę, przyciągnął do siebie i objął płetwami, zamykając go w mocnym pieszczotliwym uścisku. Lawler czuł ostro zakrzywione pazury delikatnie wbijające się w jego ciało, trzymające go z zadziwiającą, tajemniczą delikatnością. Przypomniał sobie czerwone ślady, które pokazał mu Delagard.
W porządku. Rób, co chcesz. Wcale mi nie zależy.
Jeszcze nigdy Lawler nie znalazł się tak blisko Skrzelowca. Głowę miał wciśniętą w ogromną pierś stworzenia. Słyszał serce Skrzelowca bijące nie znanym mu ludzkim dźwiękiem: tuk-tuk, ale raczej jak: fam-fam-fam, fam-fam-fam. Zadziwiający mózg Skrzelowca znajdował się tylko o kilka centymetrów od jego policzka. Fetor dusił Lawlera. Czuł zawroty głowy i mdłości, ale, co najdziwniejsze, wcale się nie bał. Było coś obezwładniającego w tym dziwacznym skrzelowcowym uścisku, co nie pozostawiało miejsca na strach, przynajmniej teraz. Bliskość obcego powodowała jakieś wirowanie w jego mózgu. Wrażenie tak silne jak zimowa burza, tak mocne jak sama Fala, przeniknęło gwałtownie całą jego duszę. W ustach miał smak wodorostów. Słona woda płynęła w jego żyłach.
Skrzelowiec trzymał go przez chwilę, jak gdyby chcąc mu coś przekazać — coś, czego nie mogą wyrazić słowa. Uścisk nie był ani przyjazny, ani wrogi. Lawler nie był w stanie tego pojąć. Mocne ramiona obejmowały go ciasno i mocno, jednak najwidoczniej Skrzelowiec nie zamierzał go zranić. Lawler czuł się jak małe dziecko przytulone przez jakąś brzydką, dziwną, nieczułą macochę. Albo jak lalka przyciśnięta do tułowia wielkiej bestii.
Wreszcie Skrzelowiec puścił go i lekko odepchnął, a potem poczłapał w kierunku pozostałych. Lawler stał jak sparaliżowany. Trząsł się. Patrzył, jak Skrzelowcy, nie zwracając już na niego uwagi, odwrócili się niezdarnie i odeszli z powrotem do swojej wioski. Stał patrząc za nimi przez długą chwilę, niczego nie rozumiejąc. Wciąż czuł na sobie cuchnącą woń Skrzelowca. W tamtej chwili wydawało mu się, że ten zapach pozostanie z nim na zawsze.
To było pożegnanie, zdecydował ostatecznie.
Tak, właśnie to. Skrzelowcowe pożegnanie, czuły uścisk przed rozstaniem się. Może nie tak czuły, ale jednak pożegnalny. Czy to ma sens? Nie, nie ma. To wszystko nie ma sensu. Nazwijmy to pożegnalnym gestem, pomyślał Lawler. l na tym zakończmy tę sprawę.