Выбрать главу
* * *

Była już późna noc. Lawler powoli wracał brzegiem morza, znów obok elektrowni, do stoczni i do krzywego drewnianego domku, w którym mieszkał Delagard. Delagard gardził mieszkaniem w waragach. Jak sam mawiał, lubił przez cały czas być blisko stoczni.

Lawler znalazł go samego, pijącego brandy z winnych wodorostów przy kapryśnym świetle dymiącego kominka. Pokój był mały, zagracony, pełen haków i lin, sieci, wioseł, kotwic, stert rybich skór oraz skrzynek brandy. Przypominał raczej magazyn niż mieszkanie. A był to dom najbogatszego człowieka na wyspie. Delagard pociągnął nosem.

— Śmierdzi pan jak Skrzelowiec. Co pan robił, pozwolił im się przelecieć?

— Zgadł pan. Powinien pan spróbować. Może nauczyłby się pan czegoś nowego.

— Bardzo śmieszne. Ale naprawdę śmierdzi pan jak Skrzelowiec. Czy próbowali złoić panu skórę?

— Jeden z nich otarł się o mnie na odchodne. Myślę, że przypadkowo.

Wzruszając ramionami, Delagard powiedział:

— W porządku. Uzyskał pan coś?

— Nie. A naprawdę sądził pan, że cokolwiek uzyskam?

— Zawsze jest nadzieja. Taki ponurak jak pan może uważać inaczej, ale zawsze jest. Mamy miesiąc, aby ich ułagodzić. Chce pan drinka, doktorze?

Delagard już nalewał. Lawler wziął kubek i szybko go opróżnił.

— Pora skończyć z głupotami, Nid. Czas przestać marzyć o ułagodzeniu ich.

Delagard podniósł wzrok. Przy bladym, migocącym świetle jego okrągła twarz wydawała się bardziej nalana niż w rzeczywistości, cienie podkreślały wałki tłuszczu wokół krtani, zmieniając opalone, lśniące policzki w obwisłe wola. Jego oczy wydawały się małe jak paciorki i zmęczone.

— Tak pan myśli?

— Nie ma wątpliwości. Oni naprawdę chcą się nas pozbyć. Nic, co powiemy lub zrobimy, nie zmieni tego.

— Czy powiedzieli to panu?

— Nie potrzebowali. Jestem na tej wyspie wystarczająco długo, aby wiedzieć, że naprawdę tak myślą. I pan też.

— Tak — powtórzył z namysłem Delagard. — Ja też.

— Czas stawić czoło rzeczywistości. Nie ma szans, żebyśmy zdołali ich namówić na wycofanie ultimatum. Jak pan myśli, Delagard? Czy mamy jakąś szansę? Na rany Chrystusa, mamy?

— Nie. Nie sądzę.

— To kiedy przestanie pan udawać, że jest inaczej? Czy muszę przypomnieć panu, co oni zrobili na Shalikomo, kiedy kazali ludziom odejść, a ci nie posłuchali?

— To było Shalikomo, dawno temu. Tutaj jest Sorve, teraz.

— A Skrzelowcy to Skrzelowcy. Chce pan kolejnego Shalikomo tutaj?

— Zna pan na to odpowiedź.

— A więc w porządku. Wiedział pan od początku, że nie ma żadnej nadziei, aby zmienili zdanie. Po prostu pozorował pan działanie? Tylko po to, żeby pokazać wszystkim, jak przejmuje się pan zamieszaniem, które sam pan wywołał.

— Sądzi pan, że was oszukiwałem?

— Tak.

— To nie tak. Czy pan rozumie, co czuję, sprowadziwszy na nas to nieszczęście? Czuję się jak śmieć, Lawler. Tak w ogóle, to za kogo mnie pan uważa? Za bezdusznego krwiopijcę? Sądzi pan, że mogę po prostu wzruszyć ramionami i powiedzieć miastu: to zwykły pech, kochani. Ciągnąłem przez chwilę zyski z zatrudniania nurków, a potem coś się nie udało, więc musimy odejść. Przepraszam za kłopot, to na razie, do zobaczenia wkrótce? Sorve jest moją rodzinną społecznością, doktorze. Czułem, iż muszę pokazać, że przynajmniej próbuję naprawić szkodę, jaką wyrządziłem.

— No dobra. Spróbował pan. Obaj spróbowaliśmy. I niczego nie uzyskaliśmy — zgodnie z oczekiwaniami. Co zamierza pan teraz zrobić?

— A czego się pan po mnie spodziewa?

— Powiedziałem panu wcześniej. Dość czczej gadaniny o całowaniu płetw Skrzelowców i błaganiu o wybaczenie. Musimy zacząć zastanawiać się nad tym, jak się stąd wydostać i dokąd się udać. Niech pan zacznie robić plany ewakuacji, Delagard. To pańskie dzieło. Pan to spowodował. Teraz musi pan to załatwić.

— W zasadzie — powiedział wolno Delagard — już nad tym pracuję. Dziś wieczorem, kiedy pan pertraktował ze Skrzelowcami, wysłałem wiadomość do moich trzech okrętów, które obecnie pracują jako promy, aby zawróciły i przybyły tutaj natychmiast, żeby służyć nam jako środki transportu.

— Transportu dokąd?

— Proszę, niech się pan jeszcze napije. — Nie czekając na odpowiedź Delagard znowu napełnił szklankę Lawlera. — Coś panu pokażę.

Otworzył szafkę i wyjął z niej mapę morską. Był to laminowany plastykowy globus o średnicy około sześćdziesięciu centymetrów, wykonany z mnóstwa pojedynczych, różnokolorowych pasków spiętych mistrzowską ręką jakiegoś rzemieślnika. Ze środka dobiegało tykanie mechanizmu zegarowego. Lawler pochylił się nad nią. Mapy morskie stanowiły bezcenną rzadkość. Nieczęsto miał okazję obejrzeć podobną mapę z bliska.

— Zrobił ją ojciec Onyosa Felka, Dismas, pięćdziesiąt lat temu — powiedział Delagard. — Mój ojciec odkupił ją od niego, kiedy stary Felk postanowił, że zajmie się handlem, i potrzebował pieniędzy na zbudowanie statków. Pamięta pan flotę Felka? Trzy statki. Wielka Fala zatopiła je wszystkie. Okropna rzecz, sprzedać mapę, żeby zapłacić za statki, a potem stracić je. Szczególnie, jeśli to najlepsza mapa, jaką kiedykolwiek zrobiono. Onyos oddałby za nią źrenicę jednego oka, lecz dlaczego ja miałbym ją sprzedać? Od czasu do czasu pozwalam na nią spojrzeć.

Okrągłe, purpurowe medaliony wielkości paznokcia u kciuka przesuwały się wolno w dół i górę mapy, około trzydziestu lub czterdziestu, a może nawet więcej. Poruszał je wewnętrzny mechanizm. Większość przesuwała się po linii prostej, podążając od jednego bieguna do drugiego, czasami jednak któraś ześlizgiwała się prawie niezauważalnie na sąsiednie pasmo długości geograficznej w sposób, w jaki prawdziwa wyspa mogłaby zboczyć nieco na wschód lub na zachód, pchana przez główny prąd niosący ją do bieguna. Lawler nie mógł nadziwić się pomysłowości całej konstrukcji.

— Czy pan umie czytać taką mapę? — spytał Delagard. — Te tutaj, to są wyspy. Tutaj jest Morze Ojczyste. Ta wyspa to Sorve.

Maleńka purpurowa plamka, wolno przesuwająca się w górę, w pobliżu równika, na tle zieleni pasma, po którym podróżowała: nic nie znacząca cętka, kawałeczek poruszającego się koloru, nic więcej. Zbyt mała, jak na tak ukochaną, pomyślał Lawler.

— Pokazano tutaj cały świat, przynajmniej tak, jak my go rozumiemy. To są wyspy zamieszkałe, purpurowe — to wyspy zamieszkałe przez ludzi. To jest Morze Czarne, to Morze Czerwone, a to tutaj Morze Żółte.

— A gdzie jest Morze Lazurowe? — zapytał Lawler. Delagard był lekko zdumiony.

— O, daleko stąd, w górę, na drugiej półkuli. Co pan wie o Morzu Lazurowym, doktorze?

— Niewiele. Ktoś niedawno wspomniał o nim przy mnie, to wszystko.

— Cholernie daleka podróż, to Morze Lazurowe. Nigdy tam nie byłem.

Delagard odwrócił globus, aby pokazać Lawlerowi drugą stronę.

— Tutaj jest Morze Puste. Ta duża plama tutaj na dole to Oblicza Wód. Czy pamięta pan wspaniałe historie, które stary Jolly opowiadał nam o Obliczach Wód?

— Gderliwy stary kłamca. Chyba nie wierzy pan, że dotarł aż tam?

Delagard mrugnął do niego.

— To była niesamowita historia, prawda?

Lawler przytaknął, a myślami wrócił na chwilę blisko trzydzieści pięć lat wstecz, do starego, wysmaganego wiatrami człowieka, który często powtarzał opowiadanie o swej samotnej podróży przez Morze Puste, o tajemniczym i przypominającym sen spotkaniu z Obliczami, wyspą tak dużą, że można by na niej pomieścić wszystkie wyspy tego świata, rozległym i groźnym miejscem wypełniającym horyzont, wznoszącym się jak czarna ściana z oceanu w tym odległym i cichym zakątku świata. Na mapie Oblicza Wód były jedynie ciemną, nieruchomą łatą wielkości męskiej dłoni, nierówną czarną skazą na pustej poza tym przestrzeni drugiej półkuli, umieszczoną nisko, prawie w regionie bieguna południowego.