Выбрать главу

Odwrócił globus z powrotem na drugą półkulę i obserwował wolno wędrujące wyspy.

Lawler zastanawiał się, jak wykonana tak dawno mapa mogła przewidzieć bieżące położenia wysp. Z pewnością ich pierwotny kurs został zniekształcony przez różne krótkotrwałe zjawiska pogodowe. A może twórca mapy wziął to wszystko pod uwagę, wykorzystując jakąś naukową wiedzę tajemną odziedziczoną po ogromnym świecie nauki innych galaktyk? Na Hydros wszystko było takie prymitywne, że Lawler był zawsze zdumiony, kiedy jakikolwiek mechanizm działał. Wiedział jednak, że inaczej rzeczy się miały w innych zamieszkałych planetach przestrzeni, tam gdzie mieli lądy, zasoby metali i możliwość poruszania się ze świata do świata. Do tych światów przeniesiono technologiczne cuda Ziemi, tej starej, utraconej matki światów. Jednak tutaj nie było niczego takiego.

Po chwili powiedział:

— Jak dokładna jest pańskim zdaniem ta mapa? Biorąc pod uwagę, że ma już pięćdziesiąt lat.

— A czy w ciągu ostatnich pięćdziesięciu lat dowiedzieliśmy się czegoś nowego o Hydros? To najlepsza mapa morska, jaką mamy. Stary Felk był mistrzem w swym rzemiośle, rozmawiał też z każdym, kto wypływał na morze, dokądkolwiek. Te informacje sprawdzał z obserwacjami prowadzonymi z kosmosu na Sunrise. To dokładna mapa. Diabelnie dokładna.

Lawler jak zahipnotyzowany śledził ruchy wysp. Może mapa naprawdę podawała wiarygodne informacje, a może nie; nie on będzie o tym decydować. Nigdy nie rozumiał, jak człowiek na morzu może znaleźć powrotną drogę do swojej własnej wyspy, nie mówiąc już o jakiejś odległej wyspie, biorąc pod uwagę, że i statek, i wyspa były w ciągłym ruchu. Muszę o to kiedyś zapytać Gaba Kinversona, pomyślał.

— W porządku. Jaki jest pański plan? Delagard wskazał mu Sorve.

— Widzi pan tę wyspę na południowy zachód od nas, zbliżającą się wzdłuż sąsiedniego pasma? To Velmise. Dryfuje na pomocny wschód, poruszając się z większą niż my prędkością, i minie nas w stosunkowo bliskiej odległości za około miesiąc. Wtedy podróż do niej zajmie około dziesięciu dni, może nawet mniej. Zamierzam porozumieć się z moim synem, który tam mieszka, i zapytać, czy zechcą nas przyjąć, wszystkie siedemdziesiąt osiem osób.

— A jeśli nie? Velmise wygląda na bardzo małą.

— Mamy inne możliwości. Oto Salimil zbliżająca się z drugiej strony. Będzie o około dwa i pół tygodnia od nas, kiedy będziemy musieli stąd odejść.

Lawler zastanowił się nad perspektywą spędzenia dwu i pół tygodnia na statku na otwartym morzu, w palącym słońcu, w ciągłych wysuszających podmuchach słonej morskiej bryzy, jedząc suszoną rybę, przemierzając tam i z powrotem niewielki pokład i widząc tylko ocean i ocean.

Sięgnął po butelkę brandy i napełnił sobie kubek.

Delagard rzekł:

— Jeśli Salimil nas nie weźmie, mamy Kaggeram tutaj w dole, albo Shaktan, lub nawet Grayvard. Mam krewnych na Grayvard. Myślę, że mogę coś zorganizować. To będzie jakieś osiem tygodni podróży.

Osiem tygodni? Lawler próbował sobie wyobrazić, jak to będzie wyglądało. Po chwili powiedział:

— W ciągu trzydziestu dni nigdzie nie znajdzie się miejsca dla siedemdziesięciu ośmiu ludzi. Ani na Velmise, ani Salimil, ani nigdzie indziej. W takim przypadku będziemy musieli się rozdzielić, część pójdzie tutaj, a część tam.

— Nie! — rzucił gwałtownie Lawler.

— Nie?

— Nie zgadzam się. Chcę, aby społeczność pozostała razem.

— A jeśli to okaże się niemożliwe?

— Musimy znaleźć jakiś sposób. Nie możemy rozproszyć grupy ludzi, która była razem przez całe swoje życie, po całym tym przeklętym oceanie. Jesteśmy rodziną, Nid.

— Czyżby? Nie sądzę, abym myślał w ten sposób.

— To radzę zacząć.

— No cóż — powiedział Delagard. Siedział cicho, marszcząc brwi. — Myślę, że w ostateczności moglibyśmy po prostu przybić do jednej z wysp, które nie są obecnie zamieszkane przez ludzi i poprosić mieszkających tam Skrzelowców o azyl. To się już zdarzało.

— Tamtejsi Skrzelowcy będą wiedzieli, że zostaliśmy wygnani stąd i dlaczego.

— Może to nie będzie miało znaczenia. Zna pan Skrzelowców równie dobrze jak ja, doktorze. Wielu z nich jest bardzo tolerancyjnych wobec nas. Dla nich jesteśmy jeszcze jednym przykładem niezbadanych kolei wszechświata, czegoś, co po prostu wyrzuciło na ich brzegi ogromne morze kosmosu. Oni rozumieją, że kwestionowanie tajemniczych zwyczajów wszechświata jest zwykłą stratą czasu. Dlatego też, jak sądzę, wzruszyli tylko ramionami i pozwolili nam wtargnąć na swoje terytorium, kiedy przybyliśmy tu po raz pierwszy.

— Najmądrzejsi z nich być może myślą w ten sposób. Reszta pogardza nami i nie chce mieć z nami nic wspólnego. Dlaczego, do diabła, mają nas wziąć Skrzelowcy z innej wyspy, jeśli Skrzelowcy z Sorve wyrzucili nas jako morderców?

— Damy sobie radę — powiedział spokojnie Delagard, nie reagując na mocne słowo. W obydwu dłoniach ściskał kubek brandy, w który wbił wzrok. — Pojedziemy na Velmise lub Salimil, lub Grayvard, jeżeli będziemy musieli, albo do jakiegoś nowego miejsca. I zostaniemy razem, budując dla siebie nowe życie. Dopilnuję tego. Może pan na mnie liczyć, doktorze.

— Czy ma pan wystarczająco dużo statków?

— Mam sześć. Po trzynaścioro na statek i nawet nie odczujemy tłoku. Niech się pan nie martwi, doktorze. Niech się pan napije.

— Już wypiłem.

— W takim razie, czy pozwoli pan, że ja się napiję?

— Ależ proszę bardzo.

Delagard zaśmiał się. Był coraz bardziej pijany. Przez chwilę pieścił mapę, jakby to była kobieca pierś, następnie podniósł ją ostrożnie i umieścił z powrotem w szafce. Butelka brandy była już prawie pusta. Nie wiadomo skąd Delagard wyjął następną i nalał sobie dużego drinka. Nalewając zachwiał się, złapał równowagę, zachichotał.

— Może pan być pewien jednego, doktorze — wybełkotał. — Zaryzykuję głowę, aby znaleźć dla nas nową wyspę i dowieźć nas tam bezpiecznie. Czy wierzy mi pan, doktorze?

— Pewnie, że tak.

— l może pan wybaczyć mi to, co zrobiłem tamtym nurkom? — spytał Delagard.

— Tak. Tak.

— Jest pan kłamcą. Nienawidzi mnie pan.

— Skończ z tym, Nid. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz musimy z tym żyć.

— Słowa prawdziwego filozofa. Proszę, jeszcze jeden.

— W porządku.

— I jeszcze jeden dla starego Nida Delagarda. Dlaczego nie? Jeszcze jeden dla starego, dobrego Delagarda. Proszę bardzo, Nid. Ależ dziękuję, Nid. Dziękuję bardzo. Do diabła, to jest świetne. Świetny… po prostu świetny… — Delagard ziewnął. Oczy zamknęły mu się, a głowa pochyliła nad stołem. — Świetny… trunek… — wymamrotał. Ziewnął znowu, cicho beknął i po chwili już spał. Lawler dopił swoją brandy i wyszedł.

Na zewnątrz było cicho, słychać było jedynie plusk fal o brzeg zatoki, do którego Lawler był tak przyzwyczajony, że prawie go nie słyszał. Do świtu brakowało jednej lub dwóch godzin. Krzyż płonął nad głową, bezlitośnie przecinając czarne niebo od horyzontu do horyzontu, jakby był lśniącą, czteroramienną konstrukcją zamocowaną dla utrzymania świata w jednym miejscu.