Выбрать главу

Umysł Lawlera osiągnął stan kryształowej klarowności. Niemal słyszał pracę swojego mózgu.

Pojął, że wcale nie żałuje wyjazdu z Sorve. Ta myśl zdziwiła go. Jesteś pijany, powiedział sobie.

Być może. Lecz w jakiś sposób, pośród nocy, otrząsnął się z szoku spowodowanego wygnaniem. Lawler nie był pewien, czy to stan stały, czy jedynie przejściowy. Lecz przynajmniej w tym momencie, nagle, był w stanie śmiało stawić czoło tej myśli. Wyjazd stąd stał się czymś, z czym mógł sobie poradzić. Było w tym nawet coś więcej. Perspektywa podróży była…

Radosna? Czy to możliwe?

Tak, radosna. Wzorzec jego życia był raz na zawsze ustalony, zamrożony — doktor Lawler z Sorve, człowiek z Pierwszej Rodziny, Lowler z Lawlerów, starzejący się z dnia na dzień; wykonuj codzienną pracę, lecz chorych najlepiej jak umiesz, pospaceruj wzdłuż wału morskiego, popływaj sobie, powędkuj troszeczkę, poświęć odpowiednio dużo czasu na przygotowanie czeladnika, jedz i pij, odwiedzaj starych przyjaciół, tych samych bardzo starych przyjaciół, których miałeś, kiedy byłeś chłopcem, potem idź spać, wstań i zaczynaj wszystko od nowa, zima czy lato, deszcz czy susza. Teraz ten wzorzec zmieni się. Będzie mieszkał gdzieś indziej. Może stanie się kimś innym. Ta myśl fascynowała go. Z zaskoczeniem stwierdził, że był nawet odrobinę wdzięczny losowi. Mimo wszystko żył tutaj już bardzo długo. Zbyt długo był sobą.

Jesteś bardzo, bardzo pijany, powtórnie powiedział sobie Lawler i roześmiał się.

Bardzo, bardzo, bardzo pijany.

Przyszedł mu do głowy pomysł, aby przespacerować się po śpiącej osadzie, odbyć rodzaj sentymentalnej podróży i pożegnać się, przyjrzeć się wszystkiemu, jakby to była ostatnia noc na Hydros, przeżyć wszystko, co mu się przytrafiło tutaj i tam, tam i tutaj, każdy epizod swego życia. Miejsca, gdzie przystawał z ojcem, wyglądając na morze, gdzie słuchał fantastycznych opowiadań starego Jolly'ego, gdzie złapał swoją pierwszą rybę. Gdzie obejmował swoją pierwszą dziewczynę. Sceny związane z przyjaźniami, miłościami, takimi jakie one były. Ta strona zatoki, w której prawie zakłuł Nicko Thalheima. l miejsce za składem kości, gdzie podglądał siwobrodego Marinusa Cadrella uprawiającego miłość z siostrą Damisa Sawtelle'a, Mariam, która była teraz w klasztorze. Przypomniało mu to, jak sam pieprzył się z Mariam, kilka lat później, w części wyspy należącej do Skrzelowców. Oboje wtedy ryzykowali i uwielbiali to.

Wszystko wracało jak fala powodzi. Mglista postać matki. Bracia; ten, który zmarł o wiele za młodo, i drugi, który poszedł na morze i odpłynął na zawsze z jego życia. Ojciec, niestrudzony, potężny, odległy, zaabsorbowany wszystkim, bez końca ćwiczący go w technice medycznej wtedy, gdy chętniej pluskałby się w zatoce; te czasy młodości, która wcale nie była beztroska, tyle zawierała godzin przymusowej nauki, nie pozostawiającej czasu na gry i zabawy. Pewnego dnia zostaniesz lekarzem powtarzał mu w kółko ojciec. Zostaniesz lekarzem. Jego żona, Mireyl, wsiadająca na pokład promu „Morvendir”. Czas cofał się. Tik — i widział dzień wycieczki na wyspę Thibeire. Tak — i już biegnie z Nestorem Vanezem, zataczając się ze śmiechu, uciekając przed rozwścieczoną samicą Skrzelowca, którą obrzucili zepsutymi jajami. Tik — i oto nadchodzi delegacja o twarzach zastygłych w smutku, która przyszła mu powiedzieć, że jego ojciec zmarł i on teraz będzie lekarzem. Tak — dowiaduje się, co to znaczy przyjąć na świat dziecko. Tik — tańczy po pijanemu na szczycie wału, w samym środku trójksiężycowej nocy, razem z Nicko i Nestorem Lyonidesem, Moirą, Meelą, i Quiggiem; młody, wesoły Valben Lawler, który teraz wydawał mu się kimś obcym, kimś, kogo znał przelotnie dawno, dawno temu. Całe czterdzieści lat życia na Sorve widziane wstecz. Tik. Tak. Tik. Tak. No cóż, zrobię sobie przed świtem długi, miły spacer w przeszłość, pomyślał. Od końca do końca wyspy. Wydało mu się jednak, że przedtem powinien na chwilę wrócić do swojej chaty — chociaż nie bardzo wiedział dlaczego.

Potknął się, pokonując niski próg, i runął jak długi. Leżał tak jeszcze dwie godziny później, gdy słońce wstało i obudziło go.

Przez moment Lawler nie mógł sobie dokładnie przypomnieć, co robił i mówił poprzedniej nocy. Później wróciła mu pamięć. Uścisk Skrzelowca. Wciąż czuł jego zapach. Potem Delagard, brandy, więcej brandy, perspektywa wyjazdu na Velmise, Salimil, może nawet Grayvard. I ta dziwna radość na myśl o opuszczeniu Sorve. Czy to było prawdziwe? Tak. Tak. Teraz był trzeźwy, a czuł to samo.

Ale — mój Boże — moja głowa!

Ciekawe, ile brandy, pomyślał, zdołał Delagard wlać we mnie zeszłej nocy?

Na zewnątrz chaty dziecinny, wysoki głosik zapytał:

— Doktorze? Skaleczyłem się w nogę.

— Chwileczkę — wychrypiał Lawler głosem zgrzytliwym jak pilnik.

6

Tego wieczoru w domu społecznym odbyło się zebranie w celu przedyskutowania powstałej sytuacji. Powietrze w środku było gęste i parujące, cuchnące potem. Temperatura uczuć rosła. Lawler siedział w kącie sali naprzeciw drzwi, na swoim zwykłym miejscu. Stąd widział wszystko. Delagard nie przyszedł. Przysłał wiadomość, że nie cierpiące zwłoki sprawy zatrzymują go w stoczni, w oczekiwaniu na wiadomości ze statków.

— To pułapka — powiedział Dann Henderson. — Skrzelowcy są zmęczeni naszą obecnością tutaj, nie chcą jednak trudzić się zabijaniem nas. Zamierzają więc zmusić nas do wyjścia w morze, gdzie zrobią to za nich ramehorny i morskie lamparty.

— Skąd pan to wie? — zapytał Nicko Thalheim.

— Nie wiem. Tylko zgaduję. Staram się zrozumieć, dlaczego każą nam opuścić wyspę z powodu czegoś tak trywialnego jak trzy nieżywe nurki.

— Trzy nieżywe nurki nie są sprawą trywialną! — krzyknęła Sundira. — Mówimy o inteligentnych stworzeniach!

— Inteligentnych? — powiedział drwiąco Dag Tharp.

— Jeszcze jak! l gdybym była Skrzelowcem i odkryłabym, że przeklęci ludzie wybijają nurki, również chciałabym się ich pozbyć.

Henders stwierdził:

— Nieważne. Chcę powiedzieć, że jeśli Skrzelowcom uda się wyrzucić nas stąd, cały ocean powstanie przeciw nam, gdy tylko znajdziemy się na wodzie. I to nie przypadkiem. Skrzelowcy kontrolują wszystkie morskie zwierzęta. Każdy o tym wie. Użyją ich, żeby nas zniszczyć.

— A jeśli po prostu nie damy Skrzelowcom wyrzucić się j stąd? — zapytał Damis Sawtelle. — Jeżeli będziemy walczyć?

— Walczyć? — rzekł Bamber Cadrell. — Jak walczyć? Czym? Rozum ci się pomieszał, Damis?

Obaj byli kapitanami promów, solidnymi, praktycznymi ludźmi i przyjaźnili się od dziecka. Teraz patrzyli na siebie tępym, groźnym wzrokiem zajadłych wrogów.

— Ruch oporu — odparł Sawtelle. — Wojna partyzancka.

— Zakradniemy się na ich koniec wyspy i ukradniemy ze świętych budowli coś, co wygląda na ważne — zaproponował Nimber Tanamind. — Nie oddamy, dopóki nie pozwolą nam zostać.

— Moim zdaniem to głupi pomysł — powiedział Cadrell.

— Zgadzam się — dodał Nicko Thalheim. — Kradzież ich fetyszy nic nam nie da. Należy stawić zbrojny opór, tak jak mówi Damis. Wojna partyzancka, absolutnie. Krew Skrzelowców popłynie ulicami, dopóki nie wycofają ultimatum. Oni na tej planecie nawet nie znają pojęcia wojny. Kiedy zaczniemy walczyć, nie będą nawet wiedzieli, co robimy.