— Shalikomo — powiedział ktoś z tyłu. — Pamiętajcie, co tam się wydarzyło.
— Shalikomo, tak! — zawołał inny głos. — Wymordują nas w ten sam sposób! I nie będziemy ich mogli powstrzymać!
— Racja — powiedziała Marya Hain. — To my nie mamy pojęcia, co to wojna, nie oni. Oni wiedzą, jak zabijać, jeśli chcą. A czym ich zaatakujemy, nożami do czyszczenia ryb? Młotami i dłutami? Nie jesteśmy wojownikami. Nasi przodkowie być może, lecz my nie wiemy, co oznacza to słowo.
— Musimy się nauczyć — powiedział Thalheim. — Nie możemy pozwolić się wyrzucić z naszych domów.
— Nie możemy? — spytała Marya Hain. — A jaki mamy wybór? Jesteśmy tutaj tylko dzięki ich zezwoleniu. Które teraz cofnęli. To ich wyspa. Jeśli spróbujemy się opierać, wyłapią nas jednego po drugim i wrzucą do morza, podobnie jak to było na Shalikomo.
— Zabierzemy ze sobą wielu z nich — rzucił wściekle Damis Sawtelle.
Dann Henders wybuchnął śmiechem.
— Do morza? Świetnie. Świetnie. Będziemy trzymać ich głowy pod wodą, dopóki nie utoną.
— Wiesz, co mam na myśli — burknął Sawtelle. — Oni zabiją jednego z nas, my zabijemy jednego z nich. Kiedy raz zaczną umierać, cholernie szybko zmienią zdanie co do naszego wyjazdu.
— Pozabijają nas szybciej niż my ich — stwierdziła żona Poilina Stayvola, Leynila. Stayvol był drugim kapitanem we flocie Delagarda, po Gospo Struvinie. Teraz prowadził prom na Kentrup. Leynila, niska i energiczna, jak zwykle sprzeciwiała się wszystkiemu, co mówił Damis Sawtelle. Ich stosunki były takie same, od czasu kiedy byli dziećmi. — A nawet jeśli nie, co przez to uzyskamy?
Dana Sawtelle pokiwała głową. Przeszła przez pomieszczenie, po czym stanęła obok Maryi i Leynili. Większość kobiet znalazła się po tej stronie, a garstka mężczyzn tworzących frakcję wojenną — po drugiej stronie.
— Leynila ma rację. Jeśli spróbujemy walczyć, wszyscy zginiemy. Jaki to ma sens? Jeżeli wybuchnie wojna i będziemy bohatersko walczyć, żeby zginąć co do jednego, to czy nie lepiej po prostu wsiąść na statek i odpłynąć?
Jej mąż odwrócił się do niej i powiedział:
— Siedź cicho, Dana.
— Nie będę, Damis! Do diabła, nie będę! Myślisz, że” będę siedzieć jak dziecko, kiedy wy rozmawiacie o ataku na fizycznie silniejsze obce stworzenia, przewyższające nas liczebnie w stosunku dziesięć do jednego? Nie możemy z nimi walczyć.
— Musimy.
— Nie. Nie.
— To głupota, ta cała gadanina o walce. Oni tylko blefują — powiedziała Lis Niklaus. — Przecież nie każą nam odejść.
— A jednak zrobią to…
— Nie, jeśli Nid będzie miał cokolwiek do powiedzenia!
— To właśnie twój cenny Nid wpakował nas w to wszystko! — wrzasnęła Marya Hain.
— I on nas z tego wyciągnie. Skrzelowcy są rozgniewani teraz, ale nie będą…
— A co pan myśli, doktorze? — zawołał ktoś. Lawler siedział cicho w czasie tej dyskusji, czekając, aż wypalą się emocje. Zbyt szybkie włączanie się do dyskusji byłoby błędem. Teraz wstał. Nagle w pokoju zrobiło się cicho. Wszystkie oczy spoczęły na nim. Od niego oczekiwali odpowiedzi, jakiegoś cudu, jakiejś nadziei zawieszenia wyroku. Wierzyli, że on udzieli im tej odpowiedzi. Podpora społeczności, potomek słynnego Założyciela, lekarz darzony zaufaniem, który znał ich ciała lepiej niż oni sami; mądry i spokojny, szanowany rozdawca mądrych rad. Rozejrzał się dokoła i zaczął mówić:
— Przykro mi, Damis, Nicko, Nimber. Uważam, że rozmowy o oporze do niczego nie doprowadzą. Musimy sobie jasno powiedzieć, że to żadne wyjście.
Natychmiast rozległy się niechętne pomruki wśród zwolenników wojny. Lawler uciszył je chłodnym spojrzeniem.
— Walczyć ze Skrzelowcami to jak próbować wypić morze do sucha. Nie mamy broni. Jest nas może czterdziestu sprawnych, zdolnych do walki mężczyzn, przeciwko setkom. Nie warto nawet o tym myśleć.
Zapadła lodowata cisza. Widział jednak, że jego spokojne słowa osiągnęły ceclass="underline" ludzie wymieniali spojrzenia, głowy potakiwały. Zwrócił się do Lisy Niklaus:
— Lis, Skrzelowcy nie blefują, a Nid nie ma żadnego sposobu, aby zmusić ich do cofnięcia rozkazu. Rozmawiał z nimi, i ja też. Wiecie o tym. Jeśli wciąż myślicie, że Skrzelowcy mają zamiar zmienić zdanie, jesteście marzycielami.
Jak ponuro wyglądali, jak smutno! Sweynerowie, Dag Tharp, gromadka Thalheimów, Sawtellesowie, Sidero Volkin i jego żona Elka, Dann Henders, Martin Yanez, młody Josc Yanez, Lis, Leo Martello, Pilya Brown, Leynila Stayvol, Sundira Thane. Znał ich wszystkich tak dobrze, z wyjątkiem kilku. Byli jego rodziną, tak jak to powiedział Delagardowi w tę pijaną noc. Tak. Tak było. Wszyscy na tej wyspie.
— Przyjaciele — powiedział — lepiej stawmy czoło rzeczywistości. Nie podoba mi się to tak samo jak wam, ale nie mamy wyboru. Skrzelowcy mówią, że musimy odejść? W porządku. To ich wyspa. Mają przewagę liczebną, mają siłę. My wkrótce będziemy mieszkać gdzie indziej i tyle. Chciałbym móc powiedzieć wam coś weselszego, ale nie mogę. Nikt nie może. Nikt.
Czekał na jakąś gwałtowną odpowiedź ze strony Thalheima, Tanaminda lub Damisa Sawtella. Nie mieli jednak nic więcej do powiedzenia. Trudno było coś dodać. Cała ta gadanina o zbrojnym oporze była tylko pustą retoryką. Spotkanie zakończono bez podsumowania. Nie mieli wyboru — musieli ustąpić; teraz każdy to widział.
Lawler stał przy wale między stocznią Delagarda a elektrownią Skrzelowców, obserwując zmieniające się kolory zatoki. Było późne popołudnie w drugim tygodniu od czasu ultimatum. Nagle zobaczył pływającą w morzu Sundirę Thane. W połowie ruchu ramieniem spojrzała w górę i pomachała mu. Lawler ukłonił się i pomachał ręką. Jej długie, smukłe nogi błysnęły w nożycowatym ruchu i pomknęła naprzód, wyginając ciało w nagłym, zwinnym skręcie.
Przez moment Lawlerowi mignęły nad wodą blade, chłopięce pośladki, a potem Sundira śmignęła dalej, tuż pod powierzchnią, jak smukły, nagi, smagły duch, odpływający od brzegu spokojnymi i mocnymi ruchami. Lawler podążał za nią wzrokiem, aż zniknęła mu z pola widzenia. Pływa jak Skrzelowiec, pomyślał. Czy ona w ogóle potrzebuje oddychać?
Mireyl była równie dobrym pływakiem, pomyślał.
Lawler zmarszczył brwi. Zdziwiło go, że jego była żona niespodziewanie pojawiła się z przeszłości. Nie myślał o niej od wieków. A potem przypomniał sobie, że wspominał ją ubiegłej nocy, w czasie swej pijackiej wędrówki. Mireyl, tak. Dawna historia.
Teraz prawie ją widział. Nagle znów miał dwadzieścia trzy lata, był młodym, świeżo upieczonym lekarzem, a ona stała przed nim: jasnowłosa i jasnoskóra, zwarta, szeroka w biodrach i ramionach, o nisko położonym środku ciężkości; nie kobieta, a mocny mały pocisk, okrągły, muskularny i śmiały. Nie widział jednak wyraźnie jej twarzy. W ogóle nie pamiętał jej twarzy.
Była cudowną pływaczką. W wodzie poruszała się jak oszczep. Nigdy się nie męczyła i mogła pozostać zanurzona bardzo, bardzo długo. Mimo iż był silny i sprawny, Lawler musiał ciężko pracować, aby dogonić ją w wodzie. Często odwracała się w końcu ze śmiechem i czekała na niego, a on podpływał do niej, obejmował ciasno i trzymał blisko przy sobie.
Znowu pływali. Zbliżył się do niej, a ona wyciągnęła do niego ramiona. Wokół nich pływały w wodzie drobne lśniące stworki, giętkie i przyjazne.
— Powinniśmy się pobrać — powiedział.
— Naprawdę?
— Tak, powinniśmy.
— Żona lekarza. Nigdy nie sądziłam, że będę żoną lekarza — zaśmiała się. — Jednak ktoś musi nią być.