Выбрать главу

— Nie, nie ktoś. Ja chcę, abyś ty nią była. Wywinęła się z jego objęć i zaczęła płynąć.

— Złap mnie, to za ciebie wyjdę!

— To nie fair. Miałaś fory.

— Nigdy nie jest fair! — krzyknęła do niego. Uśmiechnął się szeroko i popłynął za nią, płynąc szybciej niż kiedykolwiek przedtem, i tym razem dogonił ją gdzieś w połowie zatoki. Nie wiedział, czy dlatego, że płynął powyżej swych możliwości, czy też dlatego, że ona pozwoliła się złapać. Prawdopodobnie z obu powodów, zdecydował. Tak więc lekarz miał żonę.

— Czy jesteś szczęśliwa? — pytał.

— O tak, tak.

— Ja też.

Trwały związek. Tak przynajmniej uważał. Ona jednak stawała się niespokojna. Po pierwsze, przybyła na Sorve z innej wyspy, a potem chciała jechać dalej, chciała zobaczyć świat, a on był przywiązany do Sorve swoim zawodem, swoim zdyscyplinowanym temperamentem, milionem niewidzialnych więzi. Nie rozumiał jej niespokojnej natury: sądził, że tęsknota za innymi wyspami jest jedynie przejściowa, że wyrośnie z niej, gdy tylko ułoży się ich wspólne życie na Sorve.

Teraz inna scena. W porcie jedenaście miesięcy po ich ślubie. Mireyl wsiada na międzywyspowy prom Delagarda udający się na Morvendir, przystaje na molo, odwraca się i macha do niego. Lecz nie uśmiecha się. On też nie, niepewnie kiwając jej ręką. Potem ona odwraca się plecami i znika.

Lawler nigdy więcej o niej nie słyszał. To było dwadzieścia lat temu. Miał nadzieję, że jest szczęśliwa, gdziekolwiek była.

W oddali zobaczył ławice latających ryb, wyskakujących z wody i miotających się gwałtownymi przelotami. Ich łuski migotały czerwienią i złotem jak drogie kamienie z bajek jego dzieciństwa. Nigdy nie widział drogich kamieni — nic podobnego nie istniało na Hydros — trudno jednak było wyobrazić sobie, by mogło być coś piękniejszego niż latające ryby w powietrzu o zachodzie słońca. Nie umiał też wyobrazić sobie piękniejszej scenerii niż zatoka Sorve w wieczornych kolorach. Jaki wspaniały letni wieczór! Były też inne pory roku, kiedy powietrze nie było takie miękkie i łagodne — gdy wyspa wpływała na wody polarne, smagana ciężkimi porywami wiatru, zamiatana ostrym jak nóż mokrym śniegiem. Okresy, kiedy jest sztormowa pogoda, tak że nikt nie odważy się wyjść dalej niż na krawędź zatoki po ryby i rośliny, a wszyscy jedzą suszoną rybę i mąkę glonów oraz suszone pasma morskich wodorostów, i tłocząc się w swoich chatach niecierpliwie czekają na powrót ciepła. Ale lato! Ach, lato, kiedy wyspa przesuwała się na wody tropikalne! Nie było nic lepszego. Dlatego wygnanie wyspy w środku lata było tym bardziej bolesne: podstępnie ukradziono im najpiękniejszą porę roku.

Czyż nie taka była jednak historia rodzaju ludzkiego od jego początku? — pomyślał. Jedno wygnanie za drugim, począwszy od raju. Eksmisja za eksmisją.

Patrząc teraz na zatokę w całej jej krasie, Lawler poczuł na nowo ostry ból utraty. Jego życie na Sorve z każdą chwilą nieodwracalnie uciekało w przeszłość. Ciągle była w nim jeszcze ta dziwna radość na myśl o rozpoczęciu nowego życia gdzieś indziej, którą poczuł pierwszej nocy. Jednak nie przez cały czas.

Myślał o Sundirze. Jak by to było, gdyby się z nią przespał.

Nie było sensu udawać, że go nie pociągała. Te długie, gładkie nogi, ta zwinna, smukła, atletyczna sylwetka. Jej energia, jej pewny siebie sposób bycia. Wyobrażał sobie, jak głaszcze palcami wnętrza jej ud, gładką i chłodną skórę. Jak wtula głowę w zagłębienie między jej ramieniem i szyją. Te nieduże, twarde piersi w jego dłoniach, małe sutki, twardniejące pod dotykiem palców. Jeśli Sundira kochała się choć w połowie z takim wigorem, jaki wkładała w pływanie, musiała być nadzwyczajna.

To dziwne uczucie — znowu pożądać kobiety. Przez długi czas Lawler był samowystarczalny: poddać się pragnieniu znaczyło stracić część pracowicie skonstruowanej zbroi. Lecz perspektywa opuszczenia wyspy pobudziła wszystko, co leżało spokojnie na dnie jego duszy.

Po chwili uświadomił sobie, że minęło co najmniej dziesięć minut, może nawet więcej, a on nie widział Sundiry wynurzającej się na powierzchnię. Nawet świetny pływak nie mógł tego dokonać, jeśli był człowiekiem. Nagle zaniepokojony, Lawler wpatrywał się w powierzchnię wody.

Nagle zobaczył ją po lewej, idącą ku niemu promenadą przy wale morskim. Jej ciemne, wilgotne włosy były związane ciasno z tyłu. Miała na sobie błękitną szatę z wodorostów, lekko rozpiętą z przodu. Musiała okrążyć wyspę od południa i nie zauważona wyszła na brzeg przy rampie obok stoczni.

— Czy mogę się przyłączyć? — zapytała. Lawler zrobił szeroki gest ręką.

— Tu jest mnóstwo miejsca.

Podeszła do niego i stanęła w tej samej pozycji co on, oparta łokciami o balustradę i pochylona do przodu, patrząc w wodę.

Powiedziała:

— Kiedy przed chwilą przepływałam tędy, wyglądał pan bardzo poważnie. Zamyślony.

— Naprawdę?

— A czy był pan zamyślony?

— Tak sądzę.

— Myśląc o czymś wielkim, doktorze?

— Właściwie nie. Po prostu myślałem. — Nie kwapił się, aby wyjaśnić jej, o czym to myślał przed chwilą. — Próbowałem pogodzić się z koniecznością opuszczenia wyspy — powiedział, improwizując naprędce. — Z koniecznością ponownego wyjazdu na wygnanie.

— Znowu? — powiedziała. — Nie rozumiem. Co pan rozumie przez to „znowu”? Czy musiał pan już kiedyś opuszczać jakąś wyspę? Sądziłam, że zawsze mieszkał pan na Sorve.

— To prawda, lecz jest to drugie wygnanie dla nas wszystkich, nieprawdaż? To znaczy, najpierw nasi przodkowie zostali wygnani z Ziemi. A teraz my musimy odejść z naszej wyspy.

Odwróciła się do niego, była zaskoczona. Nikt, kto się urodził na Ziemi, nigdy nie osiedlił się na Hydros. Ziemia została zniszczona setki lat wcześniej, nim przybyli tutaj pierwsi ludzie.

— To nie ma znaczenia. Wszyscy pochodzimy z Ziemi, jeśli cofnąć się do początków. I utraciliśmy ją. To też rodzaj wygnania. Myślę o wszystkich, o każdej istocie ludzkiej na wszystkich planetach kosmosu. — Nagle słowa posypały się jak lawina. — Widzisz, mieliśmy kiedyś świat, mieliśmy jedną planetę przodków, a teraz jej nie ma — zniszczona, zrujnowana. Skończona. Nic, tylko wspomnienie, i to bardzo mgliste wspomnienie, nic nie zostało prócz garstki drobnych fragmentów, takich jak te, które widziała pani w mojej chacie. Mój ojciec często opowiadał, że była jednym, przepięknym miejscem pełnym cudów. Najpiękniejszą planetą, jaka kiedykolwiek istniała. Świat-ogród jak mówił. Raj. Może i tak było. Są tacy, którzy mówią, że Ziemia wcale taka nie była, że było to upiorne miejsce, że ludzie nie mogli tam wytrzymać i dlatego stamtąd uciekali, tak było okropne. Nie wiem. To wszystko jest teraz legendą. Tak czy inaczej, to był nasz dom, z którego wyszliśmy, a drzwi za nami zamknięto na dobre.

— Ja nigdy nie myślę o Ziemi — powiedziała Sundira.

— A ja tak. Wszystkie inne stworzenia galaktyki mają swoje ojczyste światy, tylko my nie. Musimy żyć rozrzuceni po setkach planet, pięciuset mieszka tu, a tysiąc tam, osiedlając się w dziwnych miejscach. Jesteśmy tolerowani, lepiej lub gorzej, przez różne obce stworzenia na planetach, na których uda się nam zaczepić. Oto, co rozumiem przez wygnanie.

— Nawet gdyby Ziemia wciąż istniała, nie bylibyśmy w stanie na nią wrócić. Nie z Hydros. To Hydros jest naszym domem, nie Ziemia. A nikt nie wygania nas z Hydros.

— Tak, lecz wypędzają nas z Sorve. Przynajmniej temu nie może pani zaprzeczyć.