Выбрать главу

Ochrypłym głosem Lawler dodał:

— Wyglądało to jak stara sieć rybacka. Leżało na pokładzie, całe poplątane. Może meduzy wysłały je tutaj, aby dla nich zapolowało. Struvin kopnął to, a ono złapało go za nogę i…

— Co? Co to za pierdoły? — Delagard ponownie spojrzał za burtę, a potem na ręce Lawlera i na plamę na pokładzie. — Mówicie poważnie? Coś, co wyglądało jak sieć, wyszło z morza i porwało Gospo?

Lawler kiwnął głową.

— To niemożliwe. Ktoś musiał go wypchnąć za burtę.

Kto? Ty, Lawler? Kinverson? — Delagard zamrugał, jakby sam zdawał sobie sprawę z niedorzeczności tego, co powiedział. Potem popatrzył na nich uważnie i zapytał: — Sieć? Żywa sieć wypełzła tutaj z morza i porwała Gospo?

Lawler ponownie przytaknął ledwie dostrzegalnym ruchem głowy. Powoli otworzył i zamknął dłonie. Pieczenie z wolna ustępowało, lecz wiedział, że będzie je czuł jeszcze przez wiele godzin. Był otępiały, ogłuszony, drżący. Przed oczyma wciąż miał tę koszmarną scenę: Struvin zauważający sieć, kopiący ją, oplatany, sieć przesuwająca się przez balustradę i unosząca Struvina…

— No nie — jęknął Delagard. — Jezu, nie mogę w to uwierzyć, do diabła. — Potrząsnął głową i obrzucił wzrokiem ciche wody, po czym zawołał: — Gospo! Gospo! — Żadnej odpowiedzi z dołu. — Kurwa! Pięć dni na morzu i już ktoś zginął? Czy możecie to sobie wyobrazić? — Odwrócił się od nadburcia w chwili, gdy nadciągnęła reszta załogi, na czele Leo Martello, potem ojciec Quillan i Onyos Felk, tuż za nimi inni. Delagard zacisnął usta. Jego policzki wydęły się, twarz zrobiła się czerwona ze zdumienia, wściekłości i szoku. Lawler był zaskoczony rozpaczą Delagarda. Struvin zginął okropną śmiercią, ale ładnych sposobów umierania było tak niewiele. Lowler nigdy nie sądził, aby Delagardowi zależało na kimkolwiek oprócz własnej osoby.

Właściciel statku odwrócił się do Kinversona.

— Czy słyszałeś już o czymś takim?

— Nigdy. Nigdy, przenigdy.

— Coś, co wyglądało jak zwykła sieć — powtórzył Delagard. — Stara, brudna sieć, która skacze na ciebie i porywa cię. O Boże, co to za miejsce! Co za miejsce!

Wciąż potrząsał głową, jakby miał nadzieję, że jeśli będzie nią trząsł wystarczająco długo i mocno, to uda mu się odzyskać Struvina.

Potem pochylił się w stronę duchownego.

— Ojcze Quillan! Prosimy o modlitwę! Duchowny wyglądał na zmieszanego.

— Co? Co?

— Nie słyszał ojciec. Mamy ofiarę. Struvin zginął. Coś wpełzło na pokład i ściągnęło go za burtę.

Quillan milczał. Trzymał ręce przed sobą, dłońmi na zewnątrz, jakby sugerował, że obiekty wypełzające z oceanu nie wchodzą w zakres jego kapłańskiej odpowiedzialności.

— Mój Boże, proszę coś wyrecytować! Niech ojciec coś powie! — Quillan wciąż się wahał. Nagle, z tyłu, niepewny głos wyszeptał: — Ojcze nasz, któryś jest w niebie, święć się imię Twoje…

— Nie — powiedział duchowny. Wyglądało, jakby powoli budził się ze snu. — Nie, nie ta. — Zwilżył wargi i bardzo skupiony zaczął: — Panie, choć idę doliną śmierci, nie boję się żadnego zła, bowiem Tyś jest ze mną. Ty przyszykowałeś mi ucztę w obliczu nieprzyjaciół moich… Z pewnością dobroć i litość będą towarzyszyć mi po kres mego żywota.

Pilya Braun podeszła do Lawlera, ujęła go za łokcie, odwróciła jego ręce w górę, odsłaniając czerwone ślady na dłoniach.

— Chodź — powiedziała cicho. — Chodźmy na dół, pokażesz mi, którą maść na nie położyć.

W swojej małej kabinie, wśród proszków i mikstur, Lawler powiedział:

— Właśnie to. Ta buteleczka.

— Ta? — spytała Pilya. Patrzyła podejrzliwie. — To nie jest maść.

— Wiem. Wlej kilka kropel do małej ilości wody i podaj mi. Potem zajmiemy się maścią.

— Co to? Środek znieczulający?

— A tak, środek znieczulający.

Pilya zajęła się przygotowaniem leku. Miała około dwudziestu pięciu lat, złote włosy, brązowe oczy, szerokie ramiona, wyraziste rysy, niewielkie piersi i lśniącą oliwkową skórę — przystojna, mocna kobieta, a według Delagarda, także pracowita. Z pewnością umiała obchodzić się z takielunkiem statku. Lawler rzadko spotykał ją na Sorve, lecz jakieś dwadzieścia lat temu, gdy był niewiele starszy niż była teraz, kilka razy przespał się z jej matką. Głupio postąpił. Lawler wątpił, aby Pilya wiedziała cokolwiek na ten lemat. Jej matka już nie żyła, zabrana przez gorączkę po jedzeniu zepsutych ostryg jakieś trzy zimy temu. W czasie gdy nawiązał się ich romans — a było to wkrótce po rozpadzie jego jedynego, krótkiego i nieudanego małżeństwa — Lawler znacznie bardziej zajmował się kobietami. Teraz te czasy minęły i Lawler wolałby, aby Pilya przestała patrzeć na niego z pożądaniem i nadzieją w oczach, jakby był wszystkim, czego oczekiwała od mężczyzny. Z pewnością myliła się. Lecz był zbyt uprzejmy lub zbyt obojętny — sam nie wiedział — aby jej to powiedzieć.

Podała mu szklankę pełną różowego płynu. Lawlerowi wydawało się, że ręce ma ciężkie jak maczugi, a palce sztywne jak kołki. Musiała mu pomóc podnieść szklankę. Jednak nalewka z uśmierzychy zaczęła działać natychmiast, jak zwykle dodając otuchy, łagodząc szok wywołany potwornym zdarzeniem na pokładzie. Pilya wzięła od niego pustą szklankę i odstawiła ją na półkę naprzeciw koi.

Lawler trzymał tam pamiątki z Ziemi, sześć niewielkich fragmentów istniejącego niegdyś świata. Pilya stanęła i uważnie obejrzała: monetę, statuetkę z brązu, skorupę naczynia, mapę, pistolet oraz kamyk. Delikatnie dotknęła statuetki koniuszkiem palca, jakby spodziewała się, że może parzyć.

— Co to takiego?

— Mała figurka bożka z miejsca zwanego Egiptem. Na Ziemi.

— Ziemi? Masz przedmioty pochodzące z Ziemi?

— Skarby rodzinne. Ten ma cztery tysiące lat.

— Cztery tysiące lat. A to? — Podniosła monetę. — Co mówi napis na tym malutkim kawałku białego metalu?

— Mówi: „Ufamy Bogu”, po tej stronie, gdzie jest twarz kobiety. A z drugiej strony tam gdzie widzisz ptaka, napisano: „Stany Zjednoczone Ameryki” u góry, a u dołu „ćwierć dolara”.

— Co to znaczy: „ćwierć dolara”? — zapytała Pilya.

— To był rodzaj pieniędzy na Ziemi.

— A „Stany Zjednoczone Ameryki”?

— Miejsce.

— Masz na myśli wyspę?

— Nie wiem — powiedział. — Nie sądzę. Ziemia nie miała takich wysp jak my.

— A to zwierzę, to ze skrzydłami? Takie zwierzęta nie istnieją.

— Istniały, na Ziemi — odparł Lawler. — Nazywano je orłami. Rodzaj ptaka.

— Co to jest ptak? Zawahał się.

— Coś, co fruwa w powietrzu.

— Jak ślizgowiec — powiedziała.

— Coś w tym rodzaju. Nie wiem na pewno. Pilya w zadumie dotykała innych przedmiotów.

— Ziemia — powiedziała bardzo cicho. — A więc naprawdę było takie miejsce.

— Oczywiście, że było!

— Nigdy nie byłam tego pewna. Może to tylko bajka. — Odwróciła się do niego i z kokieteryjnym uśmiechem pokazała mu monetę. — Czy dasz mi ją, doktorze? Podoba mi się, chcę mieć jakiś przedmiot z Ziemi.

— Nie mogę tego zrobić, Pilya.

— Proszę, bardzo proszę! Ona jest taka piękna!

— Należy do mojej rodziny od setek lat. Nie mogę się jej pozbyć.

— Pozwolę ci ją obejrzeć, kiedy tylko zapragniesz.