Выбрать главу

W stoczni Lawler spojrzał w kierunku wody, gdzie cała flota Delagarda stała zakotwiczona w porcie, oprócz jednego okrętu, któremu łatano kadłub w suchym doku. Pracowało przy nim dwóch cieśli. Trzech mężczyzn i cztery kobiety uwijały się na dwóch najbliższych okrętach, stukając i wygładzając.

— Zakładam, że użył pan przenośni.

— Co? Ha, ha. Bardzo śmieszne, doktorze. Niech pan posłucha, każdy, kto u mnie pracuje, musi być facetem z jajami, nawet kobiety. To jest po prostu mój wulgarny sposób mówienia. Albo jedna z moich osobliwych metafor, jak pan woli. Czy chce pan zobaczyć, nad czym pracowaliśmy?

— Nigdy nie byłem na pokładzie okrętu, wie pan? Tylko na małych łódkach rybackich, bączkach i tak dalej.

— Zawsze kiedyś jest pierwszy raz. Proszę bardzo. Pokażę panu okręt flagowy.

Widziany z pokładu, okręt zdawał się mniejszy niż oglądane przez Lawlera, zacumowane w zatoce statki Delagarda. Mimo to wydawał się wystarczająco duży. Był prawie jak miniaturowa wyspa. Lawler czuł, jak pokład faluje pod jego stopami, nawet tutaj, na płyciźnie. Kil wykonano z tego samego, twardego żółtego drewna z wodorostów co sama z długich mocnych włókien związanych ciasno i uszczelnionych smołą. Zewnętrzna strona kadłuba posiadała innego rodzaju uszczelnienie. Dokładnie tak samo jak falochrony wyspy pokrywał mech żywo rosnącego palcorostu, który stale odnawiał się i na nowo oplatał wały, przygniatany do nich mocą oceanu, dokładnie tak drewniane włókna dna zatoki były wzmocnione warstwą ochronnych glonów. Gęsta, zielona sieć palcorostu oplatała girlandami burty kadłuba, podchodząc w górę prawie do samej balustrady. Serdelkowate, niewielkie, błękitno-zielone rurki wodorostu, które zawsze przypominały Lawlerowi bardziej miniaturowe butelki niż palce, nadawały statkowi grubą szczeciniastą powłokę, która tuż pod poziomem wody rozszerzała się w pogmatwane zwoje. Pokład był płaski, wykonany z lżejszego rodzaju drewna, starannie uszczelniony, tak aby wnętrze okrętu pozostało suche, gdy fale wlewają się do środka. Pośrodku wyrastały dwa maszty. Dwa luki, dziobowy i rufowy, wiodły do tajemniczych głębi. Delagard powiedział:

— Zajmowaliśmy się dotąd poprawieniem uszczelnienia pokładu oraz zewnętrznej strony kadłuba. Chcemy, aby był całkowicie wodoszczelny. Możemy napotkać dość brzydkie sztormy i z całą pewnością gdzieś tam dopadnie nas Fala. W czasie rejsu między wyspami można starać się ominąć złą pogodę, a jeśli sprawy ułożą się pomyślnie, można mieć nadzieję na ominięcie najgorszej części Fali, lecz w czasie tej podróży może nie być tak łatwo.

— A czy nie jest to również podróż między wyspami? — zapytał Lawler.

— To może nie być podróż między wyspami, o które nam chodzi. Niekiedy, w czasie podobnego rejsu, trzeba wybrać dłuższą drogę.

Lawler niezupełnie rozumiał Delagarda, a ten nie wyjaśnił nic więcej i nie rozwijał tematu. Delagard sprawnie oprowadził Lawlera po statku, sypiąc technicznymi terminami: oto część kabinowa, a to budka pokładowa, mostek, pokład dziobowy, nadbudówka, bukszpryt, winda kotwicz na, kołowrót, legar i szpula. Oto oszczepy, tutaj jest sterówka, a to postument z kompasem; pod pokładem znajdują się kwatery załogi — mówił — pomieszczenie magnetronu, pomieszczenie radiowe, warsztat stolarski i to, i jeszcze tamto. Lawler prawie nie słuchał. Większość nazw nic mu nie mówiła. Co go uderzyło najbardziej, to fakt, że wszystko na dole znajdowało się tak niewiarygodnie blisko siebie, jedna rzecz stłoczona na drugiej. Przywykł do prywatności i samotności swojej chaty. Tutaj będą sobie nawzajem siedzieć na głowach. Próbował wyobrazić sobie siebie żyjącego na tej zatłoczonej łodzi przez dwa, trzy, cztery tygodnie, na otwartym oceanie, bez żadnego lądu w polu widzenia.

Nie na łodzi, powiedział sobie. To okręt. Oceaniczny okręt żaglowy.

— A jakie są ostatnie wieści z Salimil? — zapytał Lawler, kiedy w końcu Delagard wyprowadził go na górę z tych klaustrofobicznych głębi.

— Dag właśnie z nimi rozmawia. Mieli mieć zebranie rady dziś rano. Moim zdaniem przyjmą nas jak bryzę. Mają tam mnóstwo miejsca. Mój syn Rylie dzwonił do mnie w ubiegłym tygodniu i powiedział mi, że czterech członków lady jest zdecydowanie za nami, a ponadto dwóch przechyla się na naszą stronę.

— Ilu jest w sumie? — Dziewięciu.

— Brzmi nieźle — powiedział Lawler. Tak więc pojadą na Salimil. W porządku. Niech tak będzie. Przywołał obraz wyspy Salimil, taki jak go sobie wyobrażał — bardzo podobny do Sorve, oczywiście, lecz jakiś większy, wspanialszy, bardziej wytworny — i zobaczył siebie, jak układa swój sprzęt medyczny w chacie na wybrzeżu Salimil, którą jego kolega, dr Nikitin z Salimil, przygotował dla niego. Lawler rozmawiał z Nikitinem wiele razy przez radio. Chciał wierzyć, że Rylie Delagard wiedział, co mówi, i że Salimil ich przyjmie. Przypomniał sobie jednak, że inny syn Delagarda, Kendy, który mieszkał na Velmise, był równie przekonany, że Velmise przygarnie uciekinierów z Sorve.

Na pokład wyszedł utykając Sidero Volkin i rzekł do Delagarda:

— Jest tutaj Dag Tharp. W biurze. Delagard uśmiechnął się szeroko.

— Oto nasza odpowiedź. Zejdźmy na brzeg.

Kiedy zeszli ze statku, Tharp nadchodził już od strony stoczni i spotkał ich na brzegu. Lawler ujrzał zaszokowaną i czerwoną twarz małego radiooperatora i zrozumiał, jaka była odpowiedź z Salimil.

— A więc? — zapytał mimo to Delagard.

— Odrzucili nas. Pięć przeciw przy czterech za. Powiedzieli, że mają za mało wody. Dlatego, że lato było suche. Jednak zgodzili się wziąć sześciu ludzi.

— Dranie. No cóż, pieprzyć ich.

— To co mamy im powiedzieć? — zapytał Tharp.

— Proszę nic im nie mówić. Nie będę tracił czasu. Nie poślemy im sześciu osób. Gdziekolwiek popłyniemy, to albo wszyscy, albo nikt. — Spojrzał na Lawlera.

— Co dalej? — Zapytał Lawler. — Shaktan? Kaggeram? — Nazwy wysp z łatwością wypływały na jego usta. Nie miał jednak pojęcia, gdzie się znajdowały ani jak wyglądały.

— Sprzedadzą nam te same brednie — odpowiedział Delagard.

— Mimo wszystko spróbowałbym Kaggeram — powiedział Tharp. — Pamiętam, że są tam dość porządni ludzie. Byłem tam jakieś dziesięć lat temu, kiedy…

— Pieprzyć Kaggeram — powiedział Delagard. — Tam też mają jedną z tych rad. Potrzebują tygodnia, aby przedyskutować sprawę, potem zebranie publiczne i głosowanie, no i cała reszta. Nie mamy tyle czasu. — Delagard pogrążył się w myślach. Mógł być o świat dalej. Wyglądał na kogoś, kto jest całkowicie pochłonięty jakimiś bardzo skomplikowanymi obliczeniami. Jego oczy były na pół przymknięte, a grube czarne brwi ściągnięte razem. Otaczała go ciężka skorupa ciszy. — Grayvard — powiedział w końcu.

— Przecież od Grayvard dzieli nas osiem tygodni drogi — powiedział Lawler.

— Grayvard? — Tharp wyglądał na zaskoczonego. — Chce pan, abym połączył się z Grayvard?

— Nie pan. Ja. Sam porozmawiam, prosto ze statku. — Delagard zamilkł na chwilę. Znów wydawało się, że jest bardzo daleko, jakby podsumowywał w pamięci słupki. Potem kiwnął głową, zadowolony z wyniku, i powiedział: — Mam kuzynów na Grayvard. Na litość boską, wiem, jak handlować z moimi własnymi kuzynami. Co im zaproponować. Przyjmą nas. Może pan być tego diabelnie pewien. Nie będzie żadnego problemu. Płyniemy na Grayvard!

Lawler stał przyglądając się, jak Delagard kroczył z powrotem w kierunku statku.

Grayvard? Grayvard?

Nie wiedział o niej prawie nic: najbardziej odległa wyspa archipelagu, do którego należała Sorve, wyspa, która przebywała równie długo na pobliskim Morzu Czerwonym, co na Morzu Ojczystym. Była tak odległa, jak tylko mogła być wyspa, zachowując równocześnie jakiś rodzaj rzeczywistego związku z Sorve.