Выбрать главу

W szkole uczono Lawlera, że na około czterdziestu wyspach Hydros znajdują się ludzkie osady. Być może oficjalna ich liczba wzrosła obecnie do pięćdziesięciu lub sześćdziesięciu, nie wiedział. Rzeczywista ich liczba była prawdopodobnie znacznie wyższa, dlatego że wszyscy żyli w cieniu masakry na Shalikomo, która miała miejsce w trzeciej generacji, i zawsze, ilekroć populacja wyspy zaczynała nadmiernie rosnąć, dziesięć lub dwadzieścia osób opuszczało ją, aby szukać nowego życia gdzie indziej. Osadnicy, którzy przenosili się na nowe wyspy, nie zawsze posiadali odpowiednie środki, aby nawiązać kontakt radiowy z resztą Hydros. Tak więc łatwo było stracić rachubę. Powiedzmy osiemdziesiąt wysp zamieszkałych przez ludzi, jak dotąd, czy nawet sto. Rozrzuconych po całej planecie, uważanej za większą od Ziemi. Komunikacja między wyspami spoza najbliższej, niewielkiej grupy była sporadyczna i trudna. Luźne związki między wyspami tworzyły się i rozpadały, podczas gdy wyspy podróżowały wokół świata.

Jeden raz, dawno temu, ludzie próbowali zbudować własną wyspę, aby nie musieli żyć cały czas pod okiem swych sąsiadów Skrzelowców. Odkryli sposób jej budowy i zaczęli pleść włókna, zanim jednak posunęli się w pracach, wyspa została zaatakowana przez ogromne stwory morskie i zniszczona. Dziesiątki ludzi straciło życie. Wszyscy przypuszczali, że potwory zostały nasłane przez Skrzelowców, którym z pewnością nie podobał się pomysł zbudowania przez ludzi własnego, niezależnego terytorium. Nikt więcej nie podjął takiej próby.

Grayvard, pomyślał Lawler. Ciekawe.

Jedna wyspa jest równie dobra jak inne — powiedział sobie. Potrafi jakoś przystosować się, gdziekolwiek wylądują. Tylko czy rzeczywiście zostaną przyjęci na Grayvard? Czy w ogóle będą w stanie ją znaleźć, gdzieś tam między Morzem Ojczystym i Czerwonym? Co, u diabła? Niech martwi się o to Delagard. Co go to obchodzi? To wszystko było poza nim.

Głos Gharkida, cienki, piskliwy i ochrypły, dogonił Lawlera, gdy wolno wracał do swojej chaty.

— Doktorze? Panie doktorze?

Ciężko obładowany, zataczał się pod ciężarem dwóch ogromnych, ociekających koszy wypakowanych glonami, które niósł na nosidłach.

Lawler zatrzymał się i poczekał na niego. Gharkid podszedł do niego chwiejnym krokiem, pozwalając, by kosze ześliznęły się z jego ramion dosłownie u stóp Lawlera.

Gharkid był drobnym, żylastym mężczyzną, o tyle niższym od Lawlera, że musiał mocno odchylać głowę do tyłu, aby móc spojrzeć prosto na lekarza. Uśmiechnął się, ukazując lśniąco białe zęby na tle śniadej zasłony twarzy. Było w nim coś szczerego i pociągającego. Jednakże dziecięca prostota, którą emanował ten człowiek, radosna wieśniacza niewinność, mogła być czasami nieco drażniąca.

— Cóż to jest? — zapytał Lawler, spoglądając w dół na plątaninę wodorostów wysypujących się z koszy, zielonych, czerwonych i żółtych, upstrzonych smugami krzykliwych fioletowych żyłek.

— Dla pana, panie doktorze. Leki. Na wyjazd, do zabrania.

Gharkid uśmiechnął się szeroko. Wydawał się zadowolony z siebie.

Lawler, klęcząc, grzebał w ociekającej wodą bezładnej masie. Umiał rozpoznać niektóre z wodorostów. Ten niebieskawy to środek przeciwbólowy, a ten z ciemnymi, poprzecznymi, podłużnymi liśćmi dostarczał lepszego z dwóch środków antyseptycznych, ten tutaj natomiast — tak, to uśmierzycha. Bezsprzecznie uśmierzycha. Dobry, stary Gharkid. Lawler podniósł oczy, a gdy jego wzrok napotkał spojrzenie Gharkida, przez moment ujrzał błysk czegoś niezupełnie dziecinnego i naiwnego w jego ciemnych oczach.

— Do zabrania z nami na statek — powtórzył Gharkid, jak gdyby Lawler nie zrozumiał za pierwszym razem. — Te są dobre, na lekarstwa. Myślałem, że pan je zechce, trochę więcej.

— Bardzo dobrze pan zrobił — powiedział Lawler. — Proszę, zanieśmy je do mojej chaty.

To był duży połów. Mężczyzna zgromadził po trosze wszystkiego, co miało jakąkolwiek wartość medyczną. Lawler odkładał tę wyprawę i odkładał, aż w końcu Gharkid po prostu wyprawił się do zatoki i zebrał całą farmakopeę. Naprawdę dobra robota, pomyślał Lawler. Szczególnie uśmierzycha. Do wyjścia w morze zostało wystarczająco dużo czasu, aby przetworzyć całość, oczyścić i zamienić na proszki i balsamy, maści i nalewki. A potem statek będzie dobrze wyposażony w środki lecznicze na długi kurs na Grayvard. Ten Gharkid znał się na swoich glonach, to fakt. Jeszcze raz Lawler pomyślał o tym, czy rzeczywiście Gharkid był takim prostakiem, na jakiego wyglądał, czy też była to jedynie jakaś swego rodzaju postawa obronna. Gharkid wydawał się często duszą bez wyrazu, jak tabula rasa, na której każdy mógł zapisać wszystko, co tylko chciał. Musiał mieć w sobie coś więcej, gdzieś wewnątrz. Ale gdzie?

…Ostatnie dni przed rejsem były złymi dniami. Każdy rozumiał konieczność odejścia, ale nie każdy wierzył, że naprawdę do tego dojdzie, a teraz rzeczywistość nadchodziła ze straszliwą siłą. Lawler widział, jak stare kobiety gromadziły przed chatami sterty swego dobytku, przyglądały się im pustym wzrokiem, przekładały je, wnosząc do środka jedne, a wynosząc inne przedmioty. Niektóre kobiety i kilku mężczyzn popłakiwało cały czas, jedni z cicha, inni wcale nie tak cicho. Odgłosy histerycznego łkania słychać było przez całą noc. Lawler pomagał w najcięższych przypadkach, podając „nalewkę z uśmierzychy.

— Spokojnie — powtarzał ciągle. — Spokojnie, spokojnie. — Thom Lyonides był pijany przez trzy dni z rzędu, ryczał i śpiewał, a potem wszczął bójkę z Bamberem Cadrellem, mówiąc, że nikt nie zmusi go do wejścia na pokład jednego z tych statków. Delagard, który przechodził akurat z Gospo Struvinem, powiedział: Co jest, do cholery? — a Lyonides skoczył na niego, warcząc i skrzecząc jak lunatyk. Delagard uderzył go w twarz, a Struvin chwycił za szyję i dusił, dopóki się nie uspokoił.

— Wrzućcie go na jego statek — powiedział Delagard do Cadrella. — Dopilnujcie, aby pozostał tam aż do odpłynięcia.

Przedostatniego dnia, jak również ostatniego, grupki Skrzelowców podchodziły aż do granicy między ich terytorium a osadą ludzką i stały tam, obserwując w swój nie-odgadniony sposób, jakby upewniając się, że ludzie przygotowują się do drogi. Każdy na Sorve wiedział już, że nie będzie żadnej zwłoki w wykonaniu wyroku, żadnego odwołania rozkazu wygnania. Ostatni wątpiący, ostatni zaprzeczający musieli ulec naciskowi tych rybich, wytrzeszczonych, nieprzejednanych oczu. Sorve była utracona na zawsze. Ich nowym domem będzie Grayvard. Tyle zostało ustalone.

Tuż przed końcem, na kilka godzin przed wypłynięciem, Lawler wspiął się na najbardziej odległy kraniec wyspy, po drugiej stronie zatoki, w miejscu, gdzie wysoki wał stykał się z otwartym oceanem. Było południe i woda lśniła odbitym światłem.

Ze swojej pozycji na wale Lawler patrzył na otwarte morze i wyobrażał sobie, jak żegluje po nim, z dala od jakiegokolwiek brzegu. Chciał sprawdzić, czy jeszcze się go obawia, tego bezkresnego świata wody, w który wyruszy niezadługo.

Nie. Nie. Wydawało się, że cały strach opuścił go tej pijanej nocy u Delagarda. Nie powrócił. Lawler utkwił wzrok w oddali i nie zobaczył nic prócz oceanu; to było w porządku. Nie było się czego bać. Zamieni tylko wyspę na statek, który tak naprawdę nie był niczym innym jak miniaturową wyspą. Jaka więc była ta najgorsza ewentualność? Że statek mógł 1 zatonąć w czasie sztormu, jak sądził, lub że zostanie roztrzaskany przez Falę i on umrze. To nic: wcześniej czy później musi umrzeć. Nic nowego. Poza tym okręty nie ginęły na morzu aż tak często. Były szansę, że bezpiecznie dotrą do Grayvard. Znów wyjdzie na brzeg i zacznie nowe życie.