Выбрать главу

Bardziej niż strach przed czekającą go podróżą, Lawler Odczuwał nadal okazjonalne, ostre ukłucia żalu za tym wszystkim, co zostawiał za sobą. Tęsknota pojawiała się szybko i równie szybko odchodziła, niezaspokojona.

Lecz teraz, ku jego zdziwieniu, sprawy, które zostawiał za sobą, zdawały się mało ważne. Gdy tak stał, zwrócony plecami do osady, wpatrując się nieruchomo w czarny bezmiar wód, wszystkie wydawały się oddalać z wiatrem, który spoza niego wiał w kierunku morza: budzący lęk ojciec, łagodna, nieuchwytna matka, prawie zapomniani bracia. Całe jego dzieciństwo, wiek dojrzewania, krótki okres małżeństwa, lata, które przeżył jako lekarz wyspy, jako dr Lawler swojego pokolenia. Nagle wszystko oddalało się. Wszystko. Czuł się dziwnie lekki, mógłby po prostu dosiąść bryzy i poszybować na Grayvard. Wszystkie skorupy wydawały się popękane. Wszystko, co trzymało go tutaj, opadło z nieg”o w jednej chwili. Wszystko.

CZĘŚĆ DRUGA

NA MORZE MARTWE

1

Pierwsze cztery dni podróży były spokojne, aż podejrzanie spokojne.

— To naprawdę dziwne — powiedział Gabe Kinverson i poważnie potrząsnął głową. — Oczekiwałbym jakichś kłopotów do tej pory, wypływając tak daleko, w środek pustkowia — dodał, patrząc ponad spokojnymi, wolno poruszającymi się, szaroniebieskimi falami. Wiał jednostajny wiatr. Żagle były pełne. Okręty pozostawały blisko siebie, spokojnie przesuwając się poprzez szkliste morze w swej podróży na północny zachód, w kierunku Grayvard. Nowy dom; nowe życie; dla siedemdziesięciu ośmiu podróżników, wyrzutków, wygnańców było to jak ponowne narodziny. Czy jednak jakiekolwiek narodziny, pierwsze czy drugie, mogą być równie łatwe jak te? I jak długo jeszcze będą tak łatwe?

Pierwszego dnia, gdy wciąż jeszcze znajdowali się w zatoce, Lawler raz po raz wychodził na rufę, aby spojrzeć na wyspę Sorve znikającą w oddali.

W tych pierwszych godzinach rejsu Sorve wznosiła się za nimi jak długi, brązowy kopiec. Wtedy wciąż jeszcze wydawała się prawdziwa i namacalna. Mógł rozpoznać znajomy, środkowy grzbiet i wygięte na zewnątrz ramiona, szare wieże chat, elektrownię i chaotyczne budynki stoczni Delagarda. Wydawało mu się, że może nawet zobaczyć ponury rząd Skrzelowców, którzy zeszli na brzeg, aby popatrzeć na wyjście w morze sześciu okrętów.

Potem woda zaczęła zmieniać kolor. Głęboka, soczysta zieleń przeszła w barwę oceanu, który tutaj był ciemnobłękitny z odcieniem szarości. W ten sposób zaznaczało się wyjście na otwarte wody, poza zatokę. Lawler odczuwał to jak zwolnienie zapadki katapulty, wyrzucającej go w powietrze. Teraz, kiedy sztuczne dno pod nimi opadło, Sorve gwałtownie malała, stając się zaledwie ciemną linią na horyzoncie, a potem w ogóle niczym.

Jeszcze dalej ocean przybierał inne barwy, zależnie od żyjących w nim mikroorganizmów, panującego klimatu oraz wydzielin materii z głębin. Poszczególne morza nazywano w zależności od przeważającej w nich barwy: morze czerwone, żółte, lazurowe, czarne. To, którego należało się bać, to Morze Martwe — morze bladego, lodowatego błękitu, morze-pustynia. Takie były wielkie przestrzenie oceanu, nie istniało w nich prawie żadne życie. Jednak trasa ekspedycji nie zbliżała się do żadnej z nich.

Okręty podróżowały zwartym szykiem w kształcie piramidy, który miały utrzymywać dzień i noc. Każdy znajdował się pod komendą jednego z kapitanów promowych Delagar-da, z wyjątkiem tego, na którym żeglowało jedenaście kobiet Zakonu, całkowicie samodzielnie. Delagard zaproponował, że da im jednego ze swych ludzi jako pilota, lecz odmówiły, czego się zresztą spodziewał.

— Kierowanie okrętem to nie problem — powiedziała mu siostra Halla. — Będziemy patrzeć, co wy robicie, i robić to samo.

Okręt flagowy Delagarda, „Królowa Hydros”, szedł na początku pod wodzą Gospo Struvina. Następnie płynęły dwa obok siebie: „Gwiazda Czarnego Morza” dowodzona przez Poilin Stayvol oraz „Bogini Sorve” pod Bamberem Cadrellem, za nimi trzy kolejne statki w szerszej linii, pośrodku siostry na „Krzyżu Hydros” między „Trzema Księżycami” pod Martin Yanezem i „Złote Słońce” dowodzone przez Damisa Sawtelle'a.

Teraz, gdy Sowę całkowicie zniknęła z pola widzenia, nie było widać nic prócz morza i nieba, płaskiego horyzontu i łagodnych grzbietów fal. Lawlera ogarnął przedziwny spokój. Zadziwiająco łatwo przyszło mu zanurzyć się i całko-. wicie zatracić w bezmiarze tego wszystkiego. Morze było ! spokojne i zdawało się, że może pozostać takim na zawsze. To prawda, że już nie było widać Sorve. Sorve zniknęła. Co z tego? Sorve już nie miała znaczenia.

Szedł po pokładzie, smakując siłę wiatru, który uderzał go w plecy, podmuchu popychającego równomiernie statek, z każdą minutą unoszącego ich coraz dalej od wszystkiego, co kiedykolwiek znali.

Przy fokmaszcie stał ojciec Quillan. Miał na sobie ciemnoszarą szatę z jakiejś niezwykle lekkiej tkaniny, przewiewną i lekką, coś, co musiał przywieźć ze sobą z innego świata. Na Hydros nie było takich tkanin.

Lawler zatrzymał się przy nim. Quillan szerokim gestem wskazał na morze. Wyglądało jak ogromny, błękitny klejnot, migoczący dzikim blaskiem, a jego wielka, szklana krzywa i rozpościerała się na wszystkie strony, jakby cała planeta była jedną lśniącą, wypolerowaną kulą.

— Patrząc na to wszystko trudno uwierzyć, że na tym świecie istnieje jeszcze coś oprócz wody, prawda?

— Owszem, trudno.

— Taki ogromny ocean. Taka pustka.

— Sprawia, że myślisz, iż Bóg nie istnieje, czyż nie? Bezmiar tego wszystkiego.

Quillan spojrzał na niego, zaskoczony.

— Naprawdę?

— Nie wiem. Pytam.

— Wierzysz w Boga, Lawler?

— Mój ojciec wierzył.

— Ale nie ty?

Lawler wzruszył ramionami.

— Mój ojciec miał Biblię. Często nam ją czytał. Dawno temu gdzieś zaginęła. A może została skradziona. Pamiętam trochę. „I Bóg powiedział, niech stanie się firmament pośrodku wód i niech odzieli wody od wód. I Bóg nazwał ten firmament Niebem”. To jest niebo tam na górze, prawda, ojcze Quillan? Tam za sklepieniem niebieskim? A wody, które powinny być nad nim, to ocean przestrzeni, nieprawdaż?

Quillan patrzył na niego ze zdumieniem.

— „I rzekł Bóg, niech wody pod niebem zgromadzą się w jednym miejscu i niech pojawi się suchy ląd, i tak się stało. I nazwał Bóg suchy ląd Ziemią — a zgromadzenie wód nazwał Morzami”.

— Zna pan całą Biblię na pamięć, prawda? — powiedział Quillan.

— Tylko ten mały kawałeczek. Pierwszą stronę. Nie mogłem zrozumieć reszty, wszystkich tych proroków, królów, bitew i tym podobnych rzeczy.

— I Jezusa.

— To było na końcu. Nigdy nie doczytałem tak daleko.

— Lawler spojrzał ku nieustannie cofającemu się horyzontowi, gdzie błękit przechodził w błękit i w nieskończoność.

— Skoro nie ma tutaj suchego lądu, najwyraźniej Bóg zamierzał stworzyć na Hydros coś innego niż na Ziemi. Nie sądzi pan? „Bóg nazwał suchy ląd Ziemią”. A mokry ląd nazwał Hydros, jak sądzę. Cóż to musiała być za praca, stworzenie tylu różnych światów. Nie tylko Ziemi, lecz każdego pojedynczego świata w galaktyce. Iriarte, Fenix, Me-galo, Kastro, Darma, Barma, Mentirosa, Copperfield, Nabomba Zom, całą ich masę, milion i jedną planetę. A każdą w innym celu, bo inaczej po co tworzyć tak wiele światów? Bo przecież stworzył je jeden Bóg, prawda?