— Nie wiem — odrzekł Quillan.
— Przecież jest pan duchownym!
— Co nie oznacza, że wiem wszystko. To nie oznacza nawet, że wiem cokolwiek.
— Czy wierzy pan w Boga? — zapytał Lawler.
— Nie wiem.
— A wierzy pan w cokolwiek?
Quillan zamilkł na chwilę. Jego twarz całkowicie zastygła, jakby duch na moment opuścił jego ciało.
— Nie sądzę — odpowiedział.
Z jakiegoś powodu morze wydawało się tutaj bardziej płaskie niż widziane z wyspy. Ciemność nadchodziła nagle, spadając prawie z trzaskiem. Słońce spływało z zachodniego nieba, unosiło się przez chwilę nad morzem i tonęło. Świat wokół natychmiast czerniał i nad głowami zaczynał świecić Krzyż.
— Kolacja, pierwsza zmiana — wrzasnął Natim Gharkid tłukąc w patelnię.
Załoga „Królowej Hydros” była podzielona na dwie wachty, pracujące po cztery godziny z czterogodzinną przerwą. Członkowie obu wacht razem jadali posiłki. Do pierwszej należeli: Leo Martello, Gabe Kinverson, Pilya Braun, Gharkid, Dag Tharp i Gospo Struvin; drugą tworzyli: Neyana Golghoz, Sundira Thane, Dann Henders, Delagard, Onyos Felk, Lis Niklaus i ojciec Quillan. Nie było specjalnej messy oficerskiej, Delagard i Struvin, właściciel i kapitan jadali wraz z innymi w kuchni. Lawler, który nie miał stałego rozkładu obowiązków, ale był przez cały czas do dyspozycji, jako jedyny znajdował się całkowicie poza systemem wacht. Odpowiadało to jego rytmowi biologicznemu: poranny posiłek dzielił z drugą wachtą o świcie, a wieczorny z pierwszą wachtą o zachodzie słońca. Dawało mu to dziwne poczucie swobody i wyobcowania. Nawet tutaj, od pierwszych dni podróży, obie wachty zaczynały nawiązywać rodzaj więzi zespołowej, a on nie należał do żadnego zespołu.
— Dzisiaj gulasz z zielonych wodorostów — powiedziała Lis Niklaus, gdy pierwsza wachta wmaszerowała rzędem do kuchni. — Pieczone płetwy włócznika, ciasteczka z mąki rybiej, sałatka z jagód trzcinowych.
Była to trzecia noc podróży. Menu powtarzało się każdego wieczoru; każdego wieczoru Lis ogłaszała je tubalnym głosem, oczekując, że będą zadowoleni. To głównie ona zajmowała się gotowaniem, z pomocą Gharkida i czasami Delagarda. Posiłki były skromne i nie wyglądało na to, że później poprawią się: suszona ryba, ciasteczka z mąki rybnej, suszone wodorosty, chleb z mąki wodorostowej, uzupełniane ostatnimi połowami świeżych glonów Gharkida oraz tym, co żywego udało się złowić tego dnia. Jak dotąd był to jedynie włócznik. Ławice tych czujnych, ochoczo wyglądających stworzeń o nosach zakończonych ostrzami podążały za nimi od czasu, gdy opuścili Sorve. Głównymi rybakami byli Kinverson, Pilya Braun i Henders, którzy pracowali na stanowisku wędkarskim na rufie.
Struvin powiedział:
— Ładny dzisiaj dzień.
— Zbyt ładny — wymamrotał Kinverson, pochylając się nad talerzem.
— Wolałbyś sztorm? Wolisz Falę? Kinverson wzruszył ramionami.
— Nie ufam spokojnemu morzu.
Dag Tharp, biorąc kolejne ciasteczko z rybiej mąki, zapytał:
— Jak stoimy z wodą, Lis?
— Jeszcze jedna miarka na głowę i to wszystko do tego posiłku.
— Gówno. Nie wiesz, że to jedzenie wywołuje pragnienie?
— Będziemy bardziej spragnieni później, jeżeli wypijemy całą wodę w pierwszym tygodniu — odparł Struvin. — Wiesz o tym równie dobrze jak ja. Lis, podaj kilka surowych filetów z ryby dla radiooperatora.
Przed opuszczeniem Sorve mieszkańcy wioski załadowali na statki tyle pojemników ze słodką wodą, ile tylko było możliwe. I tak pozwoliło to uzyskać zapas na jakieś trzy tygodnie, zakładając oszczędne racjonowanie. W czasie podróży będą musieli polegać na deszczach napotykanych po drodze; jeśli nie spotkają żadnych, będą musieli znaleźć inne sposoby zaspokajania zapotrzebowania na świeżą wodę. Dobrym sposobem było jedzenie surowych ryb. Wszyscy o tym Wiedzieli. Lecz Tharp nie przyjmował tego do wiadomości. Spojrzał groźnie na Lis.
— Zapomnij o tym. Pieprzę surową rybę.
— Tłumi pragnienie — powiedział cicho Kinverson.
— Tłumi apetyt — odrzekł Tharp. — Pieprzę to. Wolę być spragniony.
Kinverson wzruszył ramionami.
— Jak chcesz. Za tydzień lub dwa zmienisz zdanie. Lis położyła na stole talerz bladego, zielonkawego mięsa. Wilgotne plastry nie ugotowanej ryby były owinięte pasemkami świeżych, żółtych wodorostów. Tharp wpatrywał się markotnie w talerz. Potrząsnął głową i odwrócił wzrok. Lawler po chwili poczęstował się. Struvin też wziął trochę, i Kinverson. Surowa ryba chłodziła język Lawlera, prawie gasząc pragnienie. Prawie.
— Co o tym sądzisz, doktorze? — zapytał po chwili Tharp.
— Nie najgorsza — odpowiedział Lawler.
— Może, gdybym wziął kawalątko — powiedział radiooperator.
Kinverson roześmiał się w swój talerz.
— Dupek.
— Co powiedziałeś, Gabe?
— Naprawdę chcesz, żebym powtórzył?
— Wy dwaj, jeśli chcecie się bić, to idźcie na pokład — powiedziała z niesmakiem Lis.
— Bójka? Ja i Dag? — Kinverson wyglądał na zaskoczonego. Mógł podnieść Tharpa do góry jedną ręką. — Nie wygłupiaj się, Lis.
— Chcesz walczyć? — krzyknął Tharp, a jego rumiana twarz o ostrych rysach poczerwieniała jeszcze bardziej. — Chodź, Kinverson, no chodź. Myślisz, że się ciebie boję?
— Powinieneś — Lawler powiedział do niego miękko. — Jest cztery razy większy od ciebie. — Roześmiał się i spojrzał w stronę Struvina. — Jeżeli zużyliśmy cały przydział wody na dzisiaj, Gospo, to co powiedziałbyś na kolejkę brandy? To ugasi nasze pragnienie.
— Prawda. Brandy! Brandy! — wrzasnął Struvin. Lis podała mu piersiówkę. Struvin oglądał ją przez chwilę z grymasem na twarzy.
— To brandy z Sorve. Zachowajmy ją na czas, kiedy będziemy naprawdę w potrzebie. Podaj, proszę, tę z Khuviar. Brandy z Sorve to szczyny.
Lis wyjęła z szafki inną butelkę, długą i obłą, o matowym połysku. Struvin przejechał dłonią wzdłuż jej boku i zaśmiał się z uznaniem.
— Khuviar, tak! Na tej wyspie naprawdę znają się na brandy. I na winie. Czy ktoś z was był tam kiedy? Nie, nie, widzę, że nikt. Oni tam piją na okrągło. Najszczęśliwsi ludzie na tej planecie.
— Ja byłem tam raz — powiedział Kinverson. — Bez przerwy byli pijani. Nic nie robili, tylko pili i wymiotowali, a potem znowu pili.
— Ale co pili — z zachwytem westchnął Struvin. — Och, co oni pili!
— W jaki sposób udaje im się cokolwiek zrobić — spytał Lawler — jeśli nigdy nie trzeźwieją? Kto zajmuje się łowieniem? Kto naprawia sieci?
— Nikt — odrzekł Struvin. — To nieszczęsne i plugawe miejsce. Trzeźwieją na tak długo, ile potrzeba, aby zejść do zatoki i znaleźć wiązkę winnego wodorostu, który potem przetwarzają na wino lub brandy i piją dalej. Nie uwierzylibyście, że można tak żyć. Ubierają się w łachmany. Mieszkają w szałasach z wodorostów jak Skrzelowcy. W zbiorniku mają słonawą wodę. To paskudne miejsce. Tylko kto powiedział, że wszystkie wyspy muszą być jednakowe? Każda jest inna. Jedna niepodobna do drugiej. I tak, według mnie, powinno być; każda wyspa jest sobą i żadnym innym miejscem. A na Khuviar umieją pić. Proszę, Tharp. Mówiłeś, że chce ci się pić? Spróbuj mojej doskonałej brandy z Khuviar. Ja stawiam. Poczęstuj się.