Выбрать главу

— Nie lubię brandy — powiedział Tharp ponuro. — Diabelnie dobrze o tym wiesz, Gospo. A poza tym brandy tylko zwiększy pragnienie. Wysusza błony śluzowe ust. Prawda, doktorze? Pan powinien zdawać sobie z tego sprawę. — Wypuścił powietrze w westchnieniu gwałtownym jak eksplozja. — Do cholery, dajcie mi tę surową rybę!

Lawler podsunął mu tacę. Tharp nadział plasterek na swój widelec, przyjrzał mu się przez chwilę, jak gdyby nigdy przedtem nie widział kawałka surowej ryby, i w końcu odgryzł próbny kęs. Obrócił go w ustach kilka razy, połknął, podumał. Potem odgryzł następny kęs.

— Hej — powiedział. — To jest niezłe. Całkiem niezłe.

— Dupek — powtórzył Kinverson. Uśmiechnął się jednak przy tym.

Po posiłku wszyscy wyszli na pokład na zmianę wachty. Henders, Golghoz i Delagard, którzy trudzili się przy takielunku, zeszli na dół, a Martello, Pilya Braun i Kinverson zajęli ich miejsca.

Jaskrawy blask Krzyża przecinał niebo na ćwiartki. Morze było tak spokojne, że jego odbicie stanowiło schludną linię chłodnego, białego ognia leżącego na wodzie, rozciągającego się w nieskończoność, w której rozmazywało się i ginęło. Lawler stał przy burcie i patrzył w tył, w stronę miękkich migoczących świateł, znaczących obecność pozostałych pięciu okrętów, sunących za nimi w klinowatym szyku. Tutaj była Sorve, wprost na wodzie; cała, niewielka społeczność wyspy upakowana na tych statkach — Thalheimowie i Tanamindowie, Katzinowie i Yanezowie, Sweynerowie i Sawtelle'owie oraz cała reszta, znane nazwiska, stare, bardzo stare nazwiska. Po zmroku, co noc, na każdym okręcie mocowano światła wzdłuż nadburcia, długie, tlące się pochodnie z suszonych glonów, które płonęły dymiącym, pomarańczowym ogniem. Delagard fanatycznie wprost obstawał przy tym, aby flota trzymała się zawsze razem, nigdy nie łamiąc szyku. Każdy okręt posiadał własny radioodbiornik i utrzymywano stały kontakt przez całą noc na wypadek, gdyby któryś z nich zabłądził.

— Nadchodzi bryza! — krzyknął ktoś. — Popuścić forsztag!

Lawler podziwiał sztukę manewrowania żaglami dla złapania wiatru. Żałował, że nie wie więcej na ten temat. Żeglowanie jawiło mu się jako magia, arkana oszałamiającego misterium. Na statkach Delagarda, znacznie większych od małych skifów, których wyspiarze używali w zatoce i do krótkich rejsów tuż przy jej ujściu, każdy z dwóch masztów był wyposażony w wielki, trójkątny żagiel, wykonany z ciasno splecionych bambusowych włókien, nad którym znajdował się mniejszy, czworokątny, przymocowany do rei. Kolejny, mały, trójkątny żagiel był rozpięty między masztami. Główne żagle przywiązywano do ciężkich, drewnianych bomów; na miejscu utrzymywał je system lin, połączonych nanizanymi na nie kulkami i zębatymi zaciskami, a manipulowano nimi za pomocą fałów przewleczonych przez bloki i talie.

W normalnych warunkach do obsługi żagli potrzeba było trzech osób, z czwartą stojącą przy sterze i wydającą l komendy. Drużyna Martello-Kinverson-Braun pracowała pod komendą Gospo Struvina, a gdy na pokładzie była druga zmiana, Neyana Golghoz, Dann Henders i sam Delagard zajmowali się żaglami, a Onyos Felk, nawigator i kartograf, zajmował miejsce Struvina w sterówce. Sundira Thane pracowała jako pomocnik na zmianie Struvina, a Lis Niklaus na zmianie Felka. Lawler przystawał z boku, j przyglądając się, jak biegali w kółko wykrzykując polecenia w rodzaju „Popraw brasy!” i „Owiń za pokładnicą!” lub „Na nawietrzną! Na nawietrzną!” Wciąż od nowa, wra2 ze zmianami wiatrów, opuszczali żagle, obracali je i ponownie stawiali w innych pozycjach. W jakiś sposób, niezależnie od kierunku wiatru, udawało im się utrzymywać stały kurs statku.

Jedynymi, którzy nigdy nie brali w tym udziału byli Dag Tharp, ojciec Quillan, Natim Gharkid i Lawler. Tharp był zbyt lekki i wątły, żeby był z niego wielki pożytek przy linach, a poza tym większość czasu spędzał pod pokładem obsługując sprzęt radiowy, który zapewniał kontakt między okrętami floty. Ojciec Quillan został ogólnie uznany za zwolnionego z wszelkiej pracy pokładowej; odpowiedzialność Gharkida ograniczała się do robót kuchennych oraz łowienia włókiem dryfujących glonów; a Lawler, chociaż miał ochotę pomóc przy takielunku, krępował się prosić o to, by go nauczono tej sztuki, i trzymał się na uboczu czekając na zaproszenie, którego wciąż nie otrzymywał.

Gdy tak stał przy nadburciu, obserwując pracującą załogę, coś przyfrunęło z ciemnego morza i uderzyło go w twarz. Lawler poczuł kłujące uderzenie w policzek, bolesne, piekące pacnięcie, jakby szorstkie łuski otarły się o skórę. Wokół rozszedł się intensywny, nieprzyjemnie kwaśny zapach morza, przechodzący w bolesną gorycz. Coś z głuchym łoskotem upadło na pokład.

Spojrzał w dół. Skrzydlate stworzenie długości jego dłoni tłukło się bezładnie po pokładzie. W pierwszej chwili Lawler myślał, że to air-skimmer, lecz air-skimmer to pełne wdzięku, eleganckie stworzenia tęczowej barwy, o wymuskanych, opływowych liniach dla uzyskania maksymalnego efektu aerodynamicznego, a ponadto nigdy nie unosiły się W powietrze po zmroku. Ten mały, nocny stwór przypominał raczej skrzydlatego robaka, bladego, wiotkiego i brzydkiego, o małych, czarnych, paciorkowatych oczkach i krótkiej, sztywnej, czerwonej szczecinie turkoczącej na grzbiecie. To właśnie ta szczecina podrapała Lawlera, gdy stworek uderzył w niego.

Pomarszczone skrzydła o ostrych kątach, wyrastające z boków stworzenia poruszały się nieprzyjemnie pulsującym ruchem, coraz wolniej i wolniej. Miotając się po pokładzie pozostawiało wilgotny ślad czarnawego śluzu. Choć było wstrętne, wydawało się nieszkodliwe, budziło litość umierając tak na pokładzie.

Sama jego brzydota fascynowała Lawlera. Ukląkł, aby bliżej mu się przyjrzeć, lecz w tym momencie Delagard, zszedłszy właśnie z rei, podszedł i podważył ciało stwora koniuszkiem buta. Jednym, zwinnym kopnięciem przerzucił je długim łukiem przez nadburcie prosto do wody.

— Dlaczego to zrobiłeś? — zapytał Lawler.

— Po to, aby nie mogła podskoczyć i odgryźć ci tego głupiego nosa, doktorze. Nie rozpoznałeś śluzicy?

— Śluzica?

— Młoda, tak. Dorosłe osiągają mniej więcej takie rozmiary i są podłymi skurczybykami. — Delagard rozstawił ręce na około pół metra. — Jeśli nie wiesz, co to jest, nie stawaj w zasięgu jego szczęk. Dobra zasada w tym miejscu.

— Zapamiętam ją.

Delagard oparł się o nadburcie i wyszczerzył zęby, co pewnie miało być ujmującym uśmiechem.

— I jak podoba ci się życie na morzu? — Był spocony po pracy na górze, zarumieniony, w pewien sposób pobudzony. — Czyż ocean to nie cudowne miejsce?

— Przypuszczam, że ma swój urok. Usilnie próbuję go odnaleźć.

— Nie jesteś szczęśliwy, co? Za ciasna kabina? Niezbyt interesujące towarzystwo? Nudna sceneria?

Nie rozbawiło to Lawlera.

— A może byś się odpieprzył, Nid?

Delagard starł ze swego buta niewielką plamkę rybiego śluzu.

— Hej! — powiedział. — Chodziło mi tylko o chwilkę przyjaznej pogawędki.

Lawler zszedł pod pokład i udał się do swojej kabiny na dziobie. Na tym poziomie okrętu, wzdłuż całej jego długości, wiódł wąski, zatęchły korytarzyk, oświetlony zatłuszczonym, pryskającym światłem lamp tkwiących w kościanych lichtarzykach. Gęste, pełne dymu powietrze szczypało go w oczy. Słyszał głuchy łoskot uderzających o kadłub fal, których zniekształcone echo niosło się po wręgach. Wyżej rozbrzmiewał głuchy jęk masztów skrzypiących w tulejach.

Jako lekarzowi okrętowemu przysługiwała Lawlerowi jedna z trzech małych, pojedynczych kabin na dziobie. Struvin zajmował sąsiednią kabinę na prawej burcie. Delagard i Lis Niklaus dzielili największą z trzech kabin, położoną dalej, przy przegrodzie dziobowej. Wszyscy pozostali mieszkali w forkasztelu, stłoczeni razem w dwóch długich kabinach, które zwykle używane były jako przedziały pasażerskie, gdy okręt kursował jako prom miedzy wyspami. Pierwsza wachta otrzymała przedział rufowy, a druga parkowała swój dobytek po stronie dziobowej.