Woda, woda, woda wszędzie — M kropli w krtani ze-schlej.
Jeszcze później Lawler znów stał samotnie na pokładzie pod nocnym niebem, pulsującym czernią nad głową, i w chłodnej, jednostajnej bryzie wiejącej z północy. Minęła północ. Delagard, Henders i Sundira pracowali przy takielunku, wołając do siebie w tajemniczym, fachowym języku. Na samym środku nieba jaśniał Krzyż.
Lawler spojrzał nań, na starannie rozmieszczone tam tysiące niewyobrażalnie wielkich kuł eksplodującego wodoru, jeden rząd w tą, a drugi w tamtą stronę. Wciąż miał w pamięci niezgrabne strofy Martello. pomknęły długie okręty w dal/w ciemność ciemności. Czy jedno ze słońc w tej budzącej grozę konstelacji jest słońcem Ziemi? Nie. Nie. Mówili, że nie można go zobaczyć z Hydros. Te, które tworzyły Krzyż, to inne gwiazdy. Lecz gdzieś dalej w ciemności, ukryty przed jego wzrokiem przez wielkie, padające pod kątem prostym światło Krzyża, leżało to maleńkie, żółte słońce, pod którego łagodnymi promieniami rozpoczęła się cała ludzka saga. Złote światy lśniące, wołające jak kiedyś nasi ojcowie. I nasze matki, tak. To słońce, którego nagła, nieoczekiwana gwałtowność w kilkuminutowym ataku okrucieństwa odebrała darowane wcześniej życie. Zwracając się przeciw swym dzieciom, wysyłając śmiercionośne wiązki twardego promieniowania, w jednej chwili zmieniając ojczysty świat ludzkości w poczerniałą skwarkę.
Całe życie marzył o Ziemi, od kiedy dziadek opowiedział mu po raz pierwszy o świecie jego przodków, a jednak wciąż pozostawała dla niego tajemnicą, l wiedział, że tak będzie zawsze. Hydros był zbyt wyizolowany, zapadły, zbyt odległy od wszelkich istniejących gdzieś centrów uniwersyteckich. Nie było tu nikogo, kto mógłby mu powiedzieć, jak wyglądała Ziemia. Nie znał prawie niczego, co było z nią związane — jej muzyki, książek, sztuki, historii. Dotarły do niego tylko okruchy, zwykle były to jedynie skorupy bez zawartości. Lawler wiedział, że istniało coś, co nazywano operą, lecz nie mógł wyobrazić sobie, jak wyglądała. Ludzie śpiewający opowiadanie? Setka muzyków grających w tym samym czasie? On nigdy nie widział setki istot ludzkich w tym samym miejscu naraz. Katedry? Symfonie? Wiszące mosty? Autostrady? Słyszał nazwy tych rzeczy; samych rzeczy nie znał. Tajemnice, same tajemnice. Utracone tajemnice Ziemi.
Ten niewielki glob — znacznie mniejszy od Hydros, jak mówiono — który zrodził imperia i dynastie, królów i generałów, bohaterów i łotrów, bajki i mity, poetów, śpiewaków, wielkich mistrzów sztuki i nauki, świątynie i wieże, posągi oraz otoczone murami miasta. Wszystkie te wspaniałe, tajemnicze obiekty, które umiał sobie tylko słabo wyobrazić, spędzając całe swoje życie na nędznej, ubogiej, wodnej planecie Hydros. Ziemia, która zrodziła nas i wysłała po wiekach walki w ciemność ciemności, ku odległym światom obojętnej galaktyki. A potem jeden straszliwy wybuch promieniowania z trzaskiem zamknął za nami drzwi. Pozostawiając nas opuszczonych, zagubionych pośród gwiazd.
Złote światy iśniące, wołające.
I oto jesteśmy tutaj, na pokładzie małej, wędrującej białej plamki na wielkim morzu, na planecie, która sama jest zaledwie plamką na ogromnym czarnym morzu, otaczającym nas wszystkich.
Sam, sam, samotny, całkiem sam!A w krąg — bezmierne morze!
Lawler nie mógł sobie przypomnieć następnej linijki. I bardzo dobrze, pomyślał.
Zszedł pod pokład mając zamiar położyć się spać.
Miał nowy sen, sen o ziemi, ale niepodobny do tych, które nawiedzały go przez tak wiele lat. Tym razem śnił nie o śmierci Ziemi, lecz o jej opuszczeniu, o wielkiej diasporze, o locie do gwiazd. Znowu unosił się nad znajomą, błękitno-zieloną kulą ze swych snów; i gdy spoglądał w dół, zobaczył tysiące smukłych lśniących igieł unoszących się z Ziemi; było ich może milion, zbyt wiele, aby policzyć. Wszystkie wznosiły się ku niemu, odpływając dalej i dalej, strumień płynący w przestrzeń, jednostajny odpływ, miriada maleńkich punktów światła penetrujących ciemność, która otaczała błękitno-zieloną planetę. Wiedział, że to statki kosmicznych podróżników, tych, którzy postanowili opuścić Ziemię, badaczy, trampów, osadników podążających naprzód ku wielkiej niewiadomej, przedzierających się z ojczystego świata do niezliczonych gwiazd galaktyki. Śledził ich kursy na niebie, odprowadzał wzrokiem do miejsc przeznaczenia, do wielu światów, których nazwy słyszał kiedyś, światów równie tajemniczych, magicznych i nieosiągalnych dlań jak sama Ziemia: Nabomba Zom, gdzie morze jest szkarłatne, a słońce niebieskie, Alta Hannalanna, gdzie wielkie powolne robaki z samorodkami drogocennego, żółtego jadeitu na czołach, kopią tunele w gąbczastej glebie, i złota Galgala, i Xamur, gdzie powietrze jest perfumowane, a na-elektryzowana atmosfera migocze i skrzy się pięknie, i Marajo śpiewających piasków, i Iriarte, i Mentiroso, i Mulanol o dwóch słońcach, i Ragnarok, i Olympus, i Malebolge i Ensalada Yerde, i Sunnse…
A nawet Hydros, ślepy zaułek, z którego nie ma powrotu… j Statki kosmiczne opuszczające Ziemię podążały wszędzie, gdzie można się było udać. W trakcie tej podróży światełko będące Ziemią zgasło. Lawler, przewracając się na łóżku w męczącym śnie, zobaczył jeszcze raz ten ostatni, straszliwy błysk oraz zapadającą po nim ciemność i westchnął nad losem świata, który był. Lecz nikt zdawał się nie zauważać jego odejścia byli zbyt zaabsorbowani posuwaniem się naprzód, naprzód, naprzód.
Następnego dnia Gospo Struvin przechodząc przez pokład kopnął niechlujną stertę czegoś, co wyglądało jak mokra, żółta lina, i powiedział:
— Hej, kto zostawił tutaj tę sieć?
— Mówiłem wam — wielokrotnie powtarzał później Kinverson. — Nie ufam ładnemu morzu.
A ojciec Quillan rzekł:
— Tak, choć kroczę przez dolinę cienia śmierci, nie ulęknę się żadnego zła.
2
Śmierć Struvina była zbyt gwałtowna i wydarzyła się zbyt szybko, aby można ją w jakikolwiek sposób zaakceptować lub choćby zrozumieć. Na Sorve śmierć była zawsze jedną z możliwości: ktoś wypłynął łodzią rybacką zbyt daleko w zatokę i nagle, nie wiadomo skąd, przychodził sztorm, ktoś spacerował nad brzegiem morza i bez ostrzeżenia spadała nań Fala i porywała go, albo ktoś znajdował na płyciźnie smakowicie wyglądającego skorupiaka, który później okazywał się mniej sympatyczny. Jednak okręt dawał jakieś poczucie bezpieczeństwa. Może dlatego, że sam był taki kruchy, może dlatego, że nie był niczym więcej niż maleńką, wydrążoną, drewnianą muszelką, drobinką unoszącą się pośród niewyobrażalnego ogromu, oni na przekór wszystkiemu zaczęli wierzyć, że na jego pokładzie są bezpieczni. W czasie podróży na Grayvard Lawler oczekiwał trudów, napięć i niewygód, może jakichś poważnych obrażeń, wyzwania dla jego płytkiej czasami wiedzy medycznej. Ale śmierci? Tutaj, na tych spokojnych wodach? Śmierci kapitana? Zaledwie po pięciu dniach od wypłynięcia z Sorve. Tak jak niesamowity spokój tych pierwszych kilku dni był niepokojący i podejrzany, tak śmierć Struvina wydawała się złowrogą zapowiedzią kolejnych nieszczęść, które nieuchronnie miały nadejść.
Podróżnicy zamknęli się w sobie, podobnie jak nowy, różowy naskórek zasklepia się wokół rany. Wszyscy starali się zachować pogodę ducha, byli pełni nadziei, ostentacyjnie troszczyli się o przeciążoną wytrzymałość psychiczną innych. Delagard oznajmił, że przejmie dowództwo statku. Aby wyrównać liczebność wacht, przesunięto Onyos Felka do pierwszej zmiany: miał kierować zespołem Martello-Kinverson-Braun, a Delagard przejął kierowanie nowym zespołem Golghoz-Henders-Thane.