Выбрать главу

— Nie — rzekł, zastanawiając się przy tym, dla kogo właściwie to przechowuje. — Przykro mi. Chciałbym ci ją dać, ale nie mogę. Nie te przedmioty.

Pokiwała głową, nie próbując ukryć rozczarowania.

— Ziemia — powtórzyła smakując tajemniczość tej nazwy. — Ziemia! — Odłożyła monetę na półkę i powiedziała: — Innym razem opowiesz mi o pozostałych przedmiotach z Ziemi. Jednak teraz mamy jeszcze coś do robienia. Maść na twoje dłonie. Gdzie ona jest?

Pokazał jej. Znalazła maść i wycisnęła trochę. Potem, odwróciwszy jego dłonie w górę tak jak na pokładzie, potrząsnęła smutno głową.

— Spójrz na nie. Będziesz miał blizny.

— Prawdopodobnie nie.

— To coś mogło ciebie też wciągnąć.

— Nie — odpowiedział Lawler. — Nie mogło. Nie wciągnęło. Gospo stał blisko burty, a poza tym dosięgło go, zanim zrozumiał, co się dzieje. Ja miałem lepszą pozycję do obrony.

Zobaczył strach w jej ślicznych, nakrapianych złotem oczach.

— Jeśli nie teraz, dostanie nas następnym razem. Wszyscy zginiemy, zanim dotrzemy do celu, dokądkolwiek podążamy… — powiedziała.

— Nie. Nie, wszystko będzie w porządku. Pilya roześmiała się.

— Ty zawsze dostrzegasz dobrą stronę wydarzeń. A jednak to będzie smutna, mordercza podróż. Gdybyśmy mogli zawrócić na Sorve, doktorze, czy nie chciałbyś wrócić?

— Przecież nie możemy wrócić. Wiesz o tym. Równie dobrze można by mówić o powrocie na Ziemię. Już nigdy nie ujrzymy Sorve.

CZĘŚĆ PIERWSZA

WYSPA SORYE

1

Noc przyniosła dziwne, głębokie przekonanie, że to właśnie on jest wybrańcem losu, mogącym ułatwić i poprawić egzystencję siedemdziesięciu ośmiu istot ludzkich, które żyły na sztucznej wyspie Sorve, na wodnej planecie zwanej Hydros.

To była zabawna myśl i Lawler świetnie o tym wiedział. Odebrała mu sen, którego nie mógł przywołać żadną ze zwykłych metod: ani medytacją, ani za pomocą tabliczki mnożenia, ani przez różowe kropelki środka uspokajającego produkowanego z glonów, środka, od którego chyba trochę za bardzo się j uzależnił. Prawie od północy aż do świtu leżał czuwając, opętany tą genialną, heroiczną i pokrętną myślą. Aż wreszcie, we wczesnych godzinach poranka, gdy niebo było jeszcze ciemne, zanim pierwsi pacjenci pojawili się, aby skomplikować jego dzień i zrujnować czystość jego nowej, nagłej wizji, Lawler wyszedł ze stojącej na środku wyspy chaty, w której mieszkał samotnie, i udał się nad morze, aby zobaczyć, czy Skrzelowcy naprawdę! uruchomili w ciągu nocy nową elektrownię.

Jeśli tak, pogratulowałby im wylewnie. Przywołałby cały swój słownik języka gestów, aby wyrazić podziw dla ich niebywałej sprawności technologicznej. Wychwalałby ich za całkowitą zmianę jakości życia na Hydros — nie tylko na Sorve, lecz na całej planecie — i to za pomocą pojedynczego, mistrzowskiego posunięcia.

Potem zaś powiedziałby:

— Mój ojciec, wielki dr Bernat Lawler, którego wszyscy tak dobrze pamiętacie, przewidział, że taki moment nadejdzie. — Pewnego dnia — mówił często, kiedy byłem chłopcem — nasi przyjaciele, Mieszkańcy, nauczą się uzyskiwać pewny i stały dopływ elektryczności. Wtedy nastanie tutaj nowa epoka, w której Mieszkańcy i ludzie będą pracować ramię w ramię, w zgodnej współpracy…

I tak dalej, i tak dalej, i tak dalej. Subtelnie przeplatał gratulacje stwierdzeniami sugerującymi potrzebę harmonii między obiema rasami. Na koniec doszedł do wyraźnej propozycji, aby Hydranie i ludzie zapomnieli o wszelkich dawnych urazach i wreszcie zaczęli wspólnie pracować w imię dalszego postępu technologicznego. A przywołując święte imię ukochanego zmarłego, dr. Bernata Lawlera, tak często, jak tylko mógł, przypominał im, jak za życia wykorzystywał on swoją ogromną wiedzę medyczną, zarówno Mieszkańców, jak i ludzi, dokonywał wielu prawie cudownych uzdrowień, bezinteresownie poświęcał siebie dla dobra obu społeczności wyspy… Lawler nie żałował pochlebstw, atmosfera wokół drżała z emocji, co miało doprowadzić Skrzelowców do tego, by z oczami pełnymi łez Wywołanych nowo odkrytą miłością międzygatunkową, z zadowoleniem przystały na jego zdawkową sugestię, że dobrym sposobem rozpoczęcia nowej ery byłoby pozwolić ludziom zaadaptować elektrownię również do produkcji świeżej Wody. Potem przedłoży swą zasadniczą propozycję: ludzie sami zaprojektują i zbudują zespół odsalania, kondensator, przewody przenośnika, kompletny aparat, a następnie przekażą go Skrzelowcom. Proszę, wystarczy włożyć wtyczkę. Nic was nie kosztuje, a my już nie będziemy zależni Od opadów deszczu. Będziemy też najlepszymi przyjaciółmi na zawsze wy — Mieszkańcy i my — ludzie.

Ta wizja odebrała Lawlerowi sen. Zwykle nie miał skłonności do wikłania się w podobne wątpliwe przedsięwzięcia. Lata praktyki lekarskiej — choć nie był geniuszem jak jego ojciec, lecz raczej pracowitym i zręcznym medykiem, który w tych trudnych warunkach wykonywał dobrą robotę — nauczyły go realizmu i pragmatycznego podejścia do większości spraw. Jednak tej nocy udało mu się jakoś przekonać samego siebie, że jest jedyną osobą na wyspie, która mogłaby namówić Skrzelowców, aby pozwolili przyłączyć do swojej elektrowni urządzenie odsalające wodę. Tak. Uda mu się to, co nie udało się nikomu innemu.

Lawler wiedział, że ma na to niewielkie szansę. Lecz w nocy szansę wydają się często większe niż w jasnym świetle poranka.

Elektryczność, którą zużywała wyspa, pochodziła z prymitywnych, mało wydajnych baterii chemicznych, zanurzonych w słonej wodzie stert cynku i miedzi, oddzielonych pasmami papieru z wodorostów. Skrzelowcy — Hydranie lub Mieszkańcy, czyli istoty dominujące na wyspie i na świecie, na którym Lawler spędził całe swoje życie — od niepamiętnych czasów pracowali nad lepszym sposobem generowania elektryczności. Obecnie, jak głosiła krążąca po mieście plotka, nowa elektrownia była prawie gotowa do rozruchu; może dziś, może jutro, a na pewno w przyszłym tygodniu. Gdyby Skrzelowcy naprawdę zdołali tego dokonać, byłoby to doniosłym wydarzeniem dla obydwu gatunków. Zgodzili się już, choć niezbyt chętnie, udostępnić ludziom część nowych zasobów elektryczności, okazując — jak jednogłośnie stwierdzono — niezwykłą wspaniałomyślność. Lecz byłoby jeszcze wspanialej dla siedemdziesięciu ośmiu ludzi, z trudem wegetujących na tym wąskim, nędznym spłachetku ziemi, jakim była Sorve, gdyby Skrzelowcy ustąpili i pozwolili używać elektrowni również do odsalania wody. Ludzie nie byliby wtedy zależni od rzadkich i przypadkowych opadów deszczu. Musiało to być oczywiste nawet dla Skrzelowców, że życie byłoby łatwiejsze dla ich człowieczych sąsiadów, gdyby ci mogli liczyć na niezawodne i nieograniczone dostawy wody.

Jednak na razie Skrzelowcy niczym nie okazywali, że im na tym zależy. Nigdy nie zdradzali szczególnej ochoty do jakiegokolwiek ułatwiania życia garstce żyjących wśród nich istot ludzkich. Woda pitna była niezbędna człowiekowi, ale nie miała żadnego znaczenia dla Skrzelowców. To, czego ludzie potrzebowali, chcieli lub o czym marzyli, nie obchodziło Skrzelowców. I właśnie wizja zmiany tej sytuacji metodą delikatnej perswazji kosztowała Lawlera bezsenną noc.

Cóż, u diabła: kto nie ryzykuje, ten nie ma.

Tej tropikalnej nocy Lawler był boso, a za całe ubranie służył mu owinięty wokół pasa kawałek żółtego materiału liści wodnej sałaty. Powietrze było ciepłe i ciężkie, morze spokojne. Wyspa — ta pajęczyna żywej, półżywej i obumarłej tkanki — dryfująca po bezkresnym, okalającym świat oceanie, falowała prawie niewyczuwalnie pod jego stopami. Podobnie jak wszystkie zamieszkałe wyspy Hydros, Sorve była nieukorzenionym, swobodnie żeglującym wędrowcem, przemieszczanym przez każdy prąd czy wiatr, czy też przypadkowe fale przypływu, na które się natknął. Lawler czuł, jak ciasno splecione witki podłoża uginają mu się pod nogami, i słyszał cichy plusk fal przepływających zaledwie kilka metrów niżej. Poruszał się jednak zwinnie i lekko, a jego długie, smukłe ciało automatycznie dostrajało się do kołysania wyspy. Dla niego było to rzeczą najnaturalniejszą pod słońcem.