Jak mógłby nie zauważyć? Tego jasnego słonecznego 'i poranka kwiaty wodne balansowały jak rozsiane na całym łonie oceanu. Miały proste, mięsiste łodygi, wysokie na prawie metr i jaskrawe zaradnie wielkości pięści, wesołej, żywo czerwonej barwy, o żółtych płatkach w zielone paski i dziwnie nabrzmiałych, czarnych pęcherzykach powietrznych poniżej. Te pęcherzyki wisiały tuż pod powierzchnią wody, utrzymując w ten sposób kwiat na powierzchni. Nawet uderzone przez wysoką Falę, rośliny natychmiast wracały do pionu jak niestrudzone wańki-wstańki, które można przewracać raz po raz i zawsze stają na nogi.
— Cud regeneracji — powiedział Quillan.
— Lekcja dla nas wszystkich, tak — powiedział Lawler, nagle zainspirowany do wygłoszenia kazania. — Musimy zawsze starać sieje naśladować. W tym życiu jesteśmy bici raz po raz i za każdym razem musimy się podnieść. Kwiaty wodne powinny być naszym wzorem: niewrażliwe na ciosy, całkowicie odporne, zdolne przetrwać wszystkie uderzenia. W rzeczywistości jednak nie jesteśmy tak sprężyści jak one, prawda ojcze?
— Powiedziałbym, że ty jesteś, doktorze.
— Jestem?
— Czy wiesz, że ludzie darzą cię głębokim szacunkiem? Wszyscy, z którymi rozmawiałem, wysoko oceniają twoją cierpliwość, wytrwałość, mądrość i siłę charakteru. Szczególnie siłę charakteru. Mówią, że jesteś najsilniejszym, najtrwalszym i najbardziej elastycznym człowiekiem w społeczności.
Zabrzmiało to zupełnie tak jak opis kogoś innego, kogoś o wiele mniej kruchego i sztywnego niż Valben Lawler. Lawler zachichotał.
— Przypuszczam, że mogę tak wyglądać w oczach innych. Jakże bardzo się mylą.
— Zawsze wierzyłem, że jest się takim, jakim widzą cię inni — rzekł duchowny. — To, co sam myślisz o sobie, jest całkowicie błędne i nieistotne. Tylko inni mogą dokładnie ocenić twoją prawdziwą wartość.
Lawler obrzucił go zdumionym spojrzeniem. Długa, surowa twarz księdza była całkowicie poważna.
— Czy pan w to wierzy? — zapytał Lawler. Zauważył, że w jego głosie pojawiła się nutka irytacji. — Dawno już nie słyszałem czegoś tak szalonego. Ale nie, nie, to tylko gra, prawda? Pan lubi takie gry.
Duchowny nie odpowiedział. Zamilkli obaj, stojąc jeden przy drugim w chłodnym, porannym słońcu. Lawler spoglądał w pustkę rozpościerającą się przed nimi. Straciła ostrość i stała się wielką plamą rozhuśtanych kolorów, chaotycznym baletem wodnych kwiatów. Potem, po kilku chwilach, przyjrzał się baczniej temu, co się tam działo.
— Sądzę, że nawet kwiaty wodne nie są tak całkowicie odporne, no nie? — powiedział, wyciągając rękę w stronę wody. W najbardziej odległej części pola kwiatów widać było teraz pysk jakiejś ogromnej, zanurzonej kreatury, który poruszał się powoli tuż pod powierzchnią, tworząc ziejącą, czarną jaskinię, w której ginęły dziesiątkami kolorowe rośliny. — Choćbyś był nie wiem jak sprężysty, zawsze znajdzie się coś, co może cię pożreć. Czy nie tak, ojcze Quillan?
Odpowiedź porwał nagły podmuch wiatru.
Nastąpiła kolejna długa, chłodna cisza. Lawler wciąż słyszał słowa Quillana: jest się takim, jakim widzą cię inni. To, co sam myślisz o sobie, jest całkowicie błędne i nieistotne. Kompletny nonsens, prawda? Prawda? Oczywiście, że to nonsens.
l wtedy Lawler usłyszał własny głos, mówiący bez ogródek:
— Ojcze Quillan, dlaczego w ogóle postanowił pan przybyć na Hydros?
— Dlaczego?
— Tak, dlaczego. Przecież to cholernie niegościnna planeta, jeśli przypadkiem jest pan człowiekiem. Nie była stwożona dla nas i udaje się nam przeżyć tutaj jedynie w skrajnie niedogodnych warunkach, a kto raz się tu dostał, nie może powrócić. Dlaczego miałby pan skazać się na wieczną niewolę w takim świecie?
Oczy Quillana dziwnie się ożywiły. Z zapałem powiedział:
— Przybyłem tutaj, ponieważ stwierdziłem, że Hydros to nieodparcie atrakcyjne miejsce.
— To naprawdę nie jest odpowiedź.
— No cóż — głos duchownego brzmiał uszczypliwie, jakby właściciel czuł, że Lawler zmusza go do powiedzenia czegoś, czego mógłby równie dobrze nie mówić. — Ujmijmy to tak, że przyjechałem tutaj, gdzie zbierają się odpadki z całej galaktyki. To świat zamieszkały przez wyrzutków, śmieci z całego kosmosu. Tak to wygląda, prawda?
— Oczywiście, że nie.
— Wszyscy jesteście potomkami kryminalistów. Nie ma już żadnych kryminalistów w pozostałej części galaktyki. Na innych światach wszyscy są już zdrowi.
— Bardzo w to wątpię — Lawler nie mógł uwierzyć, że Quillan mówi poważnie. — Że jesteśmy potomkami kryminalistów, tak, niektórzy z nas. To nie tajemnica. A przynajmniej ludzi, których uważano za kryminalistów. Mój pra-pradziadek, na przykład, został zesłany, bo miał pecha, i to wszystko. Przypadkowo zabił człowieka. Przypuśćmy jednak, że masz rację, że jesteśmy jedynie odpadkami i potomkami kryminalistów. Dlaczego, w takim razie, chcesz mieszkać wśród nas?
Zimne, niebieskie oczy duchownego rozbłysły.
— Czy to nie jest oczywiste? Tutaj jest moje miejsce.
— Po to, abyś mógł realizować tutaj swoje święte posłanie, prowadzić nas do łaski?
— Bynajmniej. Przybyłem tutaj, aby realizować moje własne cele, a nie wasze.
— Aha. Tak więc przywiódł cię tutaj czysty masochizm, jakaś potrzeba samoukarama. Czy tak, ojcze Quillan?
Quillan milczał. Lecz Lawler wiedział, wiedział na pewno, że ma rację.
— Samoukaranie za co? Za zbrodnię? Przed chwilą powiedziałeś mi, że nie ma już zbrodniarzy. Moje zbrodnie to zbrodnie przeciw Bogu. Co zasadniczo czyni mnie jednym z was. Wyrzutkiem, wygnańcem z powodu wrodzonych wad charakteru.
— Zbrodnie przeciw Bogu — rzekł w zadumie Lawler. Bóg był dla niego pojęciem równie tajemniczym i odległym jak małpy i dżungle, turnie i kozy. — Co za zbrodnie mogłeś popełnić przeciw Bogu? Jeśli jest On wszechmocny z założenia, jest też niewrażliwy na ciosy, a jeśli nie jest wszechmocny, to jak może być Bogiem? Ponadto, nie dalej Jak przed tygodniem lub dwoma powiedziałeś mi, że nie wiesz nawet, czy wierzysz w Boga, czy nie.
— Co samo w sobie jest zbrodnią przeciwko Niemu.
— Tylko wtedy, jeżeli w Niego wierzysz. Jeżeli nie istnieje, z pewnością nie możesz mu zrobić żadnej krzywdy.
— Umiesz pokrętnie argumentować jak prawdziwy duchowny — powiedział Quillan z aprobatą w głosie.
— Czy mówiłeś poważnie, tamtym razem, kiedy powiedziałeś, że nie jesteś pewien swojej wiary?
— Tak.
— Nie grałeś ze mną w gierki słowne? Nie oferowałeś i odrobiny szybkiego, taniego cynizmu dla przelotnej Chwili rozrywki?
— Nie. Naprawdę nie. Przysięgam. — Quillan wyciąg-
El rękę i położył ją na nadgarstku Lawlera dziwnie intymni gestem, który w innej sytuacji Lawler mógłby uznać niewybaczalną poufałość, lecz który teraz wydawał się zupełnie zwyczajny. Niskim, czystym głosem powiedział: — Poświęciłem się służbie Bogu jeszcze jako bardzo młody człowiek. Wiem, że brzmi to dość pompatycznie. Jednak w praktyce oznaczało to ciężką i nieprzyjemną pracę, nie tylko długie modły w zimnych, pełnych przeciągów pomieszczeniach o nieprawdopodobnych godzinach dnia i nocy, lecz również w wykonywaniu posług tak okropnych, że jedynie lekarz, jak sądzę, może to zrozumieć. Jak to się mówi, obmywanie stóp ubogim. W porządku, niech tak będzie. Wiedziałem, że właśnie do tego się zgłosiłem, i nie chcę za to żadnych medali. Jednak to, czego nie wiedziałem, Lawler, o czym z początku nie miałem zielonego pojęcia, to że im bardziej poświęcę się służbie Bogu poprzez pracę dla cierpiącej ludzkości, tym stanę się podatniejszy na okresy całkowitej duchowej martwoty. Bywały długie okresy, gdy czułem się odcięty od otaczającego mnie wszechświata, gdy istoty ludzkie stawały mi się tak obce jak istoty z innych planet, gdy nie ostawała mi się najmniejsza odrobina wiary w siłę wyższą, której ślubowałem poświęcić życie. Kiedy czułem się tak całkowicie samotny, że nawet nie potrafię ci tego opisać. Im ciężej pracowałem, tym bardziej bezsensowne stawało się to wszystko. Okrutny żart losu: miałem nadzieję zapracować na łaskę Bożą, jak sądzę, a zamiast niej otrzymałem kilka solidnych dawek Jego nieobecności. Czy nadążasz za mną, Lawler?