Ta miękkość nocy była zwodnicza. Przez większą część roku Sorve z pewnością nie była miejscem łatwym do życia. Jej klimat oscylował między okresem gorącym i suchym a zimnym i mokrym, z wyjątkiem jednego słodkiego i krótkiego, letniego interludium, kiedy Sorve dryfowała w łagodnych i wilgotnych równikowych szerokościach geograficznych, przynosząc krótkotrwałą iluzję wygody. To była dobra pora roku, przynosząca obfitość pożywienia i słodycz powietrza. Wyspiarze cieszyli się nią. Przez pozostałą część roku toczyła się zaciekła walka o przeżycie.
Lawler niespiesznie przeszedł wokół zbiornika, a potem rampą w dół na niższy taras. Łagodny stok opadał na brzeg wyspy. Lawler minął rozrzucone budynki stoczni, z której Nid Delagard zarządzał swym morskim imperium, oraz niewyraźne, zaokrąglone kształty nadbrzeżnych fabryczek, gdzie w powolny i mało wydajny sposób z tkanek nisko-rozwiniętych morskich stworzeń wydobywano metale — nikiel, żelazo, kobalt, wanad i cynę. Trudno było cokolwiek dostrzec, ale po blisko czterdziestu latach życia na tej niewielkiej wyspie Lawler nie miał problemów z poruszaniem się tutaj po ciemku.
Ogromna, dwupiętrowa szopa mieszcząca elektrownię znajdowała się kawałek dalej, po prawej, na samym brzegu wyspy. Skierował się tam.
Jeszcze nic nie zapowiadało świtu. Niebo miało kolor głębokiej czerni. Sunrise, bliźniacza planeta Hydrosa, często lśniła na niebie jak wielkie niebieskozielone oko. Jednak dziś w nocy rzucała swój blask na tajemnicze wody niezbadanej, drugiej półkuli. Widoczny był jeden z trzech księżyców — maleńki punkt ostrego, białego światła na wschodzie, tuż nad horyzontem. A gwiazdy migotały wszędzie jak kaskady połyskliwego srebrnego proszku rzuconego na czerń, wszędobylski puder jaskrawości. Ta niezliczona horda odległych słońc tworzyła oszałamiające tło dla potężnej pierwszoplanowej konstelacji wspaniałego Krzyża Hydros — dwóch płonących rzędów gwiazd przecinających niebo pod kątem prostym w stosunku do siebie, które jak podwójny pas obejmowały świat: jeden od bieguna do bieguna, a drugi w regularnych odstępach tuż nad równikiem.
Dla Lawlera te gwiazdy, jedyne gwiazdy, jakie znał, oznaczały dom. Urodził się na Hydros, w piątym pokoleniu. Nigdy nie był ani nie będzie na żadnym innym świecie. Wyspa Sorve była mu tak bliska jak własna skóra. A jednak czasami doznawał niespodziewanych i przerażających przypływów depresji, gdy całe jego poczucie bezpieczeństwa znikało, pozostawiając wrażenie obcości; chwile, gdy wydawało mu się, że dopiero co przybył na Hydros, zrzucony kosmosu jak spadająca gwiazda, wygnaniec ze swojej prawdziwej, dalekiej wyspy. Czasami oczyma duszy widział matkę Ziemię, lśniącą jak każda inna gwiazda, z jej błękitnymi morzami, rozdzielonymi przez ogromne złotozielone masywy lądów, które nazywano kontynentami. Myślał wtedy: to mój dom, mój prawdziwy dom. Lawler zastanawiał się, czy ktokolwiek z pozostałych ludzi na Hydros doznawał od czasu do czasu podobnego uczucia. Prawdopodobnie tak, chociaż nikt o tym nie wspominał. Ponadto wszyscy byli tutaj obcy. Ten świat należał do Skrzelowców. Lawler i tacy jak on byli tutaj nieproszonymi gośćmi.
Doszedł już do brzegu morza. Znajoma balustrada, chropowata i drewnopodobna, jak wszystko inne na tej sztucznej wyspie, nie posiadającej ani gleby, ani roślinności, wyszła naprzeciw jego dłoni, gdy wgramolił się na szczyt ogrodzenia.
Tutaj, przy ogrodzeniu, pochylenie w topografii wyspy, biegnące stopniowo w dół od nadbudowanej wyżyny na środku do otaczającego ją wału ochronnego, gwałtownie zmieniało kierunek, a podłoże odwracało się w górę, tworząc menisk, półokrągłą krawędź chroniącą wewnętrzne ulice przed wszystkim z wyjątkiem najsilniejszych fal. Chwyciwszy się balustrady, Lawler wychylił się nad pluskającą wodę i stał przez chwilę, jakby ofiarowując siebie wszech-otaczającemu oceanowi.
Nawet w ciemności podświadomie wyczuwał przecinkowaty kształt wyspy oraz położenie stron świata. Wyspa miała osiem kilometrów długości oraz około kilometra szerokości w najszerszym punkcie, licząc od czoła zatoki do szczytu tylnego waha, który odpierał ataki morza. Lawler znajdował się blisko środka wewnętrznej zatoki. Po jego prawej i lewej stronie rozciągały się dwa zakrzywione ramiona wyspy, jedno zaokrąglone, gdzie mieszkali Skrzelowcy, oraz drugie, w kształcie wąskiego stożka, na którym skupiła się garstka ludzkich osadników. Dokładnie przed nim, zamknięta parą nierównych ramion, leżała zatoka stanowiąca żywe serce wyspy. Skrzelowcy, budowniczowie wyspy, zbudowali dla niej sztuczne dno, podwodną półkę wykonaną z wręg oplecionych wodorostami i przymocowanych między ramionami. Pozwoliło to na uzyskanie płytkiej, żyznej laguny zawsze towarzyszącej wyspie, czegoś w rodzaju stawu na uwięzi. Dzikie, groźne drapieżniki polujące na otwartym morzu nigdy nie odwiedzały zatoki: może Skrzelowcy dawno temu zawarli z nimi jakiś układ. Wyściółka z gąbczastych, przydennych wodorostów nie potrzebujących światła umacniała dno zatoki, zawsze zabezpieczając je i odnawiając swoim jednostajnym, upartym wzrostem. Powyżej zalegał piasek naniesiony sztormami z nieznanych obszarów oceanicznego dna. A jeszcze wyżej rósł gąszcz użytecznych roślin wodnych ze stu lub więcej gatunków. W tym gąszczu roiło się od rozmaitych morskich stworzeń. Niższe poziomy zamieszkiwały różne gatunki skorupiaków, które filtrowały wodę morską przez swoje miękkie tkanki, zatrzymując cenne minerały wykorzystywane później przez wyspiarzy. Wśród nich kręciły się węże i robaki morskie. Tam szukały pożywienia pulchne i delikatne ryby. Właśnie teraz Lawler zobaczył ławicę ogromnych, fosforyzujących stworzeń poruszających się i pulsujących falami niebieskofioletowego światła: wielkie bestie znane jako jamochłony, a może nawet platformy, jednak było jeszcze zbyt ciemno, aby je rozpoznać. A za jaskrawozieloną wodą zatoki rozpościerał się wielki ocean falujący aż po horyzont i dalej, trzymający cały świat w swoim uścisku jak dłoń w rękawiczce trzymająca piłkę. Patrząc nań, Lawler po raz nie wiedzieć który poczuł jego ogrom, moc i nieustępliwość.
Spojrzał w kierunku elektrowni, masywnej i samotnej na malutkim, perkatym cypelku wysuniętym w wody zatoki.
A jednak nie ukończyli jej. Niezgrabny budynek, otoczony girlandami plecionych ze słomy mat dla ochrony przed deszczem, był cichy i ciemny. Kilka niewyraźnych sylwetek kręciło się wokół. Po pochyleniu pleców można było bezbłędnie rozpoznać w nich Skrzelowców.
Elektrownia miała wytwarzać elektryczność dzięki wykorzystywaniu różnic temperatury morza. Dann Henders, który na Sorve był kimś w rodzaju inżyniera, objaśnił to Lawlerowi za pomocą wydobytego od jednego ze Skrzelowców szkicu projektu. Ciepła, powierzchniowa woda morska była wciągana przez wirniki do kabiny próżniowej, w której znacznie obniżano jej punkt wrzenia. Następnie gwałtownie wrząca woda miała produkować rozrzedzoną parę, która napędzałaby turbiny generatora. Zimna woda morska, pompowana z niższych poziomów morza spoza zatoki, miała być następnie użyta do ponownego skraplania pary w wodę, która wracałaby do morza poprzez otwory wylotowe umieszczone w odległości około połowy obwodu wyspy od elektrowni. Skrzelowcy wykonali całą jednostkę — przewody, pompy, wirniki, turbiny, kondensatory oraz samą kabinę próżniową — z różnorodnych organicznych tworzyw sztucznych otrzymywanych z glonów i innych roślin wodnych. Najwidoczniej nie zastosowano w konstrukcji prawie żadnych metali, co nikogo nie dziwiło, biorąc pod uwagę trudność uzyskiwania metali na Hydros. Całość była bardzo pomysłowa, zwłaszcza że na ogół Skrzelowcy nie byli utalentowani technicznie w porównaniu z innymi inteligentnymi gatunkami tej galaktyki. Autorem tego pomysłu musiał być jakiś prawdziwy geniusz. Mimo to musieli włożyć bardzo dużo pracy w uruchomienie czegoś, co właśnie miało wyprodukować swój pierwszy wat. Większość ludzi zastanawiała się, czy kiedykolwiek do tego dojdzie. Mogło być o wiele prościej i szybciej, myślał Lawler, gdyby Skrzelowcy pozwolili Dannowi Hendersowi lub innemu technicznie zorientowanemu człowiekowi popracować nad tym projektem. Jednak Skrzelowcy nie mieli zwyczaju szukać pomocy u nieproszonych gości, z którymi wbrew woli dzielili wyspę, nawet gdyby taki krok miał im przynieść jakieś korzyści. Jedynym wyjątkiem był wybuch epidemii dziesiątkującej ich młode, kiedy to święty ojciec Lawlera pospieszył ze szczepionką. Było to jednak wiele lat temu i gdyby nawet usługi poprzedniego Lawlera zaowocowały wśród Skrzelowców jakimiś okruchami dobrej woli, to te dawno już wyparowały bez śladu.