Выбрать главу

— Ale jestem. Ponadto czymś znacznie większym. Chodź ze mną.

— Proszę, Gabe.

— Przecież tego chcesz. Wiem, że chcesz. Zostajesz tylko ze względu na Lawlera.

— Zostaję ze względu na siebie — powiedziała Sundira.

— Wcale nie. Ja wiem. Żal ci tego żałosnego drania. Nie chcesz go opuścić.

— Nie, Gabe.

— Będziesz mi później dziękować.

— Nie.

— Chodź ze mną.

— Gabe… proszę…

W jej głosie pojawiła się nagle nuta zwątpienia, słabości, która uderzyła Lawlera z siłą młota. Wyskoczył na pomost obok nich. Sundira westchnęła ze zdumienia i cofnęła się. Kinverson nie ruszył się z miejsca, mierząc Lawlera spokojnym wzrokiem.

Ościenie stały na stojakach. Lawler chwycił jeden i nastawił go prosto w twarz Kinversona.

— Zostaw ją w spokoju.

Olbrzym z rozbawieniem, a może z pogardą patrzył na ostrze.

— Nic jej nie zrobię, doktorze.

— Próbujesz ją uwieść. Kinverson roześmiał się.

— Wcale nie trzeba jej długo uwodzić, prawda? Lawlerowi pociemniało w oczach. Z najwyższym trudem powstrzymał się od wepchnięcia ościenia w gardło Kinversona.

— Val, proszę, my tylko rozmawialiśmy — powiedziała Sundira.

— Słyszałem, o czym rozmawialiście. Próbuje cię namówić, żebyś popłynęła na Oblicze. Czy nie tak?

— Nie przeczę — odparł spokojnie Kinverson.

Lawler trzymał oścień, wiedząc, że jego gniew musi wydawać się Kinversonowi zabawny, drażniący i głupi. Mimo swej nowo nabytej łagodności Kinverson nadal miał nad nim przewagę, nieugięty, niepokonany.

Jednak Lawler musiał zedrzeć tę maskę. Napiętym głosem powiedział:

— Nie chcę, żebyś z nią rozmawiał, póki nie odpłyniemy. Kinverson uśmiechnął się przyjaźnie.

— Nie chciałem jej zrobić nic złego.

— Wiem, co zamierzałeś zrobić. Nie pozwolę ci.

— Czy decyzja nie powinna należeć do niej, doktorze? Lawler spojrzał na Sundirę. Powiedziała łagodnie:

— W porządku, Val. Potrafię zadbać o siebie.

— Tak. Tak, oczywiście.

— Daj mi ten oścień, doktorze — powiedział Kinverson. — Możesz zrobić sobie krzywdę.

— Nie zbliżaj się.

— To mój oścień. Nie powinieneś nim wymachiwać. — Uważaj — warknął Lawler. — Odejdź. Wynoś się

z okrętu! No już — z powrotem na Oblicze. Już, Gabe. To nie twoje miejsce. Żadnego z was. Ten okręt jest dla ludzi.

— Val — powiedziała Sundira.

Lawler mocno chwycił oścień, trzymając go jak skalpel, i zrobił krok lub dwa w stronę Kinversona. Niezgrabna postać rybaka rozmazywała mu się w oczach. Lawler głęboko wciągnął powietrze.

— No już — powtórzył. — Wracaj na Oblicze. Skacz, Gabe. Zaraz, za burtę.

— Doktorze, doktorze…

Lawler dźgnął ościeniem w górę i w przód, kierując go krótkim, mocnym pchnięciem w przeponę Kinversona. Powinien był trafić go prosto w serce, lecz ręka Kinversona poruszyła się z nieprawdopodobną szybkością. Złapał drzewce i przekręcił; ból przeszył ramię Lawlera. W następnej chwili oszczep był już w ręku Kinversona.

Lawler odruchowo skrzyżował ramiona na piersi, aby się obronić przed ciosem, który miał zaraz nastąpić.

Kinverson mierzył go wzrokiem, jakby przymierzając się do ciosu. Kończ, do cholery, pomyślał Lawler. Teraz. Szybko. Już prawie czuł ogniste wtargnięcie, rozstępujące się tkanki, ostrze sięgające serca zamkniętego w klatce żeber.

Jednak cios nie padał. Kinverson spokojnie pochylił się i umieścił oścień w stojaku.

— Nie powinieneś bawić się sprzętem, doktorze — powiedział łagodnie. — Wybaczcie mi. Zostawię was samych.

Odwrócił się, ominął Lawlera i zszedł po schodkach na główny pokład.

— Czy wyglądałem bardzo głupio? — zapytał Lawler Sundirę.

Uśmiechnęła się blado.

— Zawsze był dla ciebie zagrożeniem, prawda?

— Próbował namówić cię, żebyś popłynęła na wyspę. Czy to nie jest zagrożenie?

— O zagrożeniu moglibyśmy mówić, gdyby wziął mnie na ręce i wyniósł za burtę, Val.

— W porządku. W porządku.

— Jednak rozumiem, dlaczego byłeś zły. Nawet do tego stopnia, aby rzucić się na niego z ościeniem.

— To było głupie. Zachowałem się jak szczeniak.

— Tak — powiedziała. — To było głupie.

Lawler nie spodziewał się, że mu przytaknie. Spojrzał na nią ze zdziwieniem i zobaczył w jej oczach coś, co jeszcze bardziej zdumiało go i przeraziło.

Coś się zmieniło. Pojawił się w nich dystans, jakiego już od dłuższego czasu nie było.

— O co chodzi, Sundiro? Co się dzieje?

— Och, Val… Val…

— Powiedz mi.

— Nie chodzi o to, co powiedział Kinverson. Mnie do niczego nie można łatwo namówić. To moja własna decyzja.

— Jaka? Na litość boską, o czym ty mówisz?

— O Obliczu.

— Co?

— Chodź ze mną, Val.

Miał wrażenie, że przeszył go oścień Kinversona.

— O Jezu. — Cofnął się o kilka kroków. — Jezu, Sundiro. Co ty mówisz?

— Że powinniśmy popłynąć.

Patrzył na nią mając wrażenie, że zamienia się w kamień.

— To błąd, że próbujemy się opierać — powiedziała. — Powinniśmy poddać się temu, tak jak inni. Oni zrozumieli. My byliśmy ślepi.

— Sundiro…

— Widziałam to, przejrzałam w jednym mgnieniu oka, Val, kiedy próbowałeś obronić mnie przed Gabem. Jakie to głupie próbować zachować nasze indywidualne tożsamości, wszystkie nasze maleńkie strachy, zawiści i gierki. O ileż lepiej byłoby porzucić to wszystko i włączyć się w wielką, istniejącą tu harmonię. Wraz z innymi. Z Hydros.

— Nie. Nie.

— Mamy szansę odrzucić wszystko, co nas przygniata.

— Nie mogę uwierzyć, że ty to mówisz, Sundiro.

— Przecież to ja. Ja.

— Zahipnotyzował cię, prawda? Oczarował. To cię zaczarowało.

— Nie — powiedziała z uśmiechem. — Powiedziałeś mi kiedyś, że na Hydros nigdy nie czułeś się jak u siebie, mimo że tu się urodziłeś. Pamiętasz to, Val?

— Myślę…

— Pamiętasz? Powiedziałeś, że nurki i ryby mięsne czują się tu jak w domu, a ty nigdy. Pamiętasz; widzę, że tak. Dobrze. Oto masz szansę nareszcie poczuć się jak w domu. Stać się częścią Hydros. Ziemi już nie ma. My jesteśmy Hydranami, a Hydranie należą do Oblicza. Wystarczająco długo trzymałeś się z boku. Ja też; lecz ja się teraz poddaję. Nagle zobaczyłam to wszystko inaczej. Czy popłyniesz ze mną?

— Nie! To szaleństwo, Sundiro. Mam zamiar zaciągnąć cię pod pokład i trzymać związaną, dopóki nie odzyskasz zdrowych zmysłów.

— Nie dotykaj mnie — powiedziała bardzo cicho. — Mówię ci, Val, nie próbuj mnie dotknąć. — Spojrzała w stronę stojaka z ościeniami.

— W porządku. Słyszę cię.

— Płynę. A ty?

— Znasz odpowiedź.

— Obiecałeś, że popłyniemy razem albo nie popłyniemy wcale.

— A więc nie płyniemy wcale. Taka jest umowa.

— Ale ja chcę płynąć, Val. Naprawdę.

Ogarnął go zimny gniew i zmroził jego duszę. Ze strony Sundiry nie spodziewał się zdrady. Z goryczą powiedział:

— Idź więc, jeśli naprawdę tego chcesz.

— Chodź ze mną.

— Nie. Nie. Nie. Nie.

— Obiecałeś…

— Więc cofam obietnicę — powiedział Lawler. — Nigdy nie zamierzałem tam płynąć. Jeżeli obiecałem ci, że to zrobię, to kłamałem. Nigdy nie popłynę.