Выбрать главу

— Przykro mi, Val.

— Mnie też.

Pragnął ją chwycić, zaciągnąć pod pokład i trzymać związaną w swojej kabinie, aż okręt znajdzie się w bezpiecznej odległości na morzu. Wiedział jednak, że nigdy nie mógłby tego zrobić. Nic nie mógł zrobić. Nic.

— Idź — powiedział. — Przestań o tym mówić i zrób to. Niedobrze mi się robi, gdy tego słucham.

— Chodź ze mną — powtórzyła. — To potrwa tylko chwilkę.

— Nigdy.

— W porządku, Val. — Uśmiechnęła się. — Wiesz, że cię kocham. Nigdy o tym nie zapominaj. Proszę cię z miłości, a jeśli tego nie zrobisz, no cóż, potem nadal będę cię kochać. Mam nadzieję, że ty mnie też.

— Jak mógłbym?

— Na razie, Val. Do zobaczenia później.

Lawler patrzył z niedowierzaniem, jak zeszła po drabince na główny pokład, podeszła do burty, wspięła się na nią, zanurkowała gładko i wprawnie do oczekującego morza. Zaczęła płynąć do brzegu poruszając się zwinnie i energicznie, jej nogi i ramiona przecinały ciemną wodę. Patrzył tak samo jak kiedyś, milion lat wcześniej, gdy pływała w wodach zatoki Sorve. Odwrócił się, nie chcąc już dłużej patrzeć, zanim przepłynęła pół drogi. Zszedł do swojej kajuty, zamknął za sobą drzwi i usiadł na koi w gęstniejącym zmroku. To byłby dobry moment na odrobinę uśmierzychy, a nawet dzban czy kadź; wypiłby ją jednym haustem, żeby zapomnieć o bólu. Oczywiście nie zostało mu ani kropelki. Tak więc nie mógł zrobić nic, tylko siedzieć cicho i pozwalać przemijać czasowi. Jakie miało znaczenie, czy upłyną godziny, czy lata. Po pewnym czasie usłyszał na górze głos Delagarda, dający rozkaz wypłynięcia.

Rzadko widywał niebo tak przejrzyste, a Krzyż Hydros tak lśniący, jak tej nocy. Powietrze było idealnie nieruchome. Morze spokojne. Jak okręt mógł poruszać się na tak gładkiej powierzchni morza, w bezwietrzną noc? A jednak poruszał się. Jakby pod wpływem czarów ślizgał się gładko przez mrok. Podróżowali już od wielu godzin. Blask Oblicza bladł, aż stał się tylko purpurową smugą na horyzoncie, potem mniej niż smugą i w końcu zniknął prawie zupełnie. Rankiem będą już daleko na Morzu Pustym.

Lawler leżał samotnie na stosie sieci przy rufie.

Nigdy w całym swoim życiu nie czuł się tak samotny jak teraz.

Pozostali w milczeniu kręcili się po pokładzie, pracowali przy żaglach, linach, bomach, wantach, całym tym zawiłym oprzyrządowaniu żeglarskim, którego nigdy nie rozumiał, a teraz wyrzucił ze swojego umysłu. Nie potrzebowali go, a on nie chciał mieć z nimi nic wspólnego. Byli maszynami, częściami większej maszyny. Tik. Tik.

Sundira podeszła do niego zaraz po tym, jak wypłynęli.

— Wszystko w porządku — powiedziała. — Nic się nie zmieniło.

Kiedy podeszła do niego, zadrżał i odwrócił się. Nie mógł na nią patrzeć.

— Mylisz się — powiedział. — Wszystko się zmieniło. Teraz jesteś częścią maszyny. I chcesz mnie w nią wciągnąć. Ona tyka, a ty tańczysz.

— To nie jest tak, Val. Też byłbyś tą maszyną. A także tykaniem. Byłbyś tańcem.

— Nie rozumiem.

— Oczywiście, że nie. Jak mógłbyś rozumieć? — Dotknęła go czule, a on odsunął się, jakby podejrzewając, że może go zmienić samym dotknięciem. Popatrzyła na niego z żalem. — Dobrze — powiedziała cicho. — Jak chcesz.

To było wiele godzin temu. Nie poszedł z innymi do kuchni na wieczorny posiłek, ale nie czuł głodu. Nie miałby nic przeciwko temu, żeby już nigdy nie jeść. Nie mógł znieść myśli, że miałby siedzieć z nimi przy jednym stole. Jedyny niezmieniony człowiek na tym okręcie pełnym żywych trupów… jedyny prawdziwy…

Sam, sam, sam, całkiem sam, A w krąg — bezmierne morze! Czyż któryś święty litość miał Nad duszą, której górze?

Słowa. Okruchy pamięci. Zaginiony wiersz, ze starego zaginionego świata.

Brzeg słońca znikł; rój zeszedł gwiazd; W mig pada ćma wieczorna; Z donośnym szumem w morską dal Pomknęła łódź upiorna.

Lawler spojrzał w górę, na zimny blask odległych gwiazd. Spłynął na niego nieoczekiwany spokój. Zdziwiło go, jak bardzo czuł się spokojny, jakby przekroczył granicę, do której sięgają burze. Nawet w czasach, kiedy mógł uspokajać się uśmierzychą, rzadko kiedy był tak spokojny jak teraz.

Dlaczego? Czyżby Oblicze miało nad nim jakąś tajemniczą moc nawet na odległość, tak jak w przypadku Sundiry?

Wątpił w to. Nie miało na niego wpływu. Z pewnością znajdował się poza zasięgiem jego działania. Nic nie mogło oddziaływać na jego umysł poza ciemną otchłanią nieba, lekkim kołysaniem morza i ostrym, jasnym blaskiem gwiazd. Był jeszcze Krzyż rozciągający się na południu, ogromny, podwójny łuk słońc — bilionów słońc, jak ktoś mu kiedyś powiedział. Biliony słońc! I dziesiątki bilionów światów! Jego mózg uginał się pod ciężarem tej wizji. Rojne mnóstwo światów — miast, kontynentów, stworzeń z tysiąców tysięcy rodzajów…

Patrzył na nie wszystkie i gdy tak patrzył, powoli zaczynał dostrzegać nowy obraz, z początku bezkształtny, później bardzo szybko nabierający wyrazistości, tak że w końcu prawie nie zostało w jego umyśle miejsca na nic innego. Ujrzał gwiazdy jako jedną rozległą pajęczynę, pojedynczy, ogromny twór metafizyczny, połączony w tajemniczą galaktyczną jedność, dokładnie tak samo jak łączyły się ze sobą w jedną całość poszczególne ogniwa tego wodnego świata.

W próżni pulsowały linie sił; płynęły przez firmament jak rzeki krwi łączące wszystko ze wszystkim. Ta nieprzerwana sieć łączności pulsowała między światami. Czuł oddech wszechświata, jak żywej istoty, płonącej niegasnącą witalnością.

Hydros należała do nieba; a niebo było jednolitym, wielkim, płonącym i czującym tworem. Wejdź w Hydros, a staniesz się częścią Wszystkiego. To była propozycja. I tylko on, z całego wszechświata, zdecydował się odrzucić propozycję połączenia z tym ogromnym tworem.

Tylko on.

Czy naprawdę tego chciał, tej samotności, tej straszliwej niezależności ducha?

Oblicze oferowało nieśmiertelność — nawet boskość — w obrębie jednego, ogromnego, zjednoczonego organizmu. On jednak wolał pozostać Valbenem Lawlerem i niczym więcej, tylko Valbenem Lawlerem. Dumnie odwrócił się od tego, czym obdarzono wszystkich uczestników tej podróży. Niech biedny, skłopotany Quillan z przyjemnością odda się bogu, którego szukał całe życie; niech mały Dag Tharp znajdzie w Obliczu takie pocieszenie, jakiego szukał; niech tajemniczy Gharkid, który przez całe życie poszukiwał czegoś większego od siebie, płynie na Oblicze. Nie ja. Ja nie jestem do nich podobny.

Pomyślał o Kinversonie. Nawet on, ten gburowaty, samotny człowiek, opowiedział się całkowicie za Obliczem. Delagard. Sundira.

No cóż, niech tak będzie, powiedział sobie Lawler. Jestem, kim jestem. Na dobre czy złe.

Położył się, patrząc w gwiazdy i pozwalając, by gorejąca jasność Krzyża wypełniła mu umysł. Jak tu spokojnie, pomyślał. Jak cicho.

Zbudziwszy się, płynąłem wciąż Jak kiedy wiatr nie wstaje; Spokojna noc, księżyca blask, Umarłych stały zgraje.

— Val? To ja.

Podniósł oczy. Blask gwiazd oświetlił mu twarz. Przed nim stała Sundira.