Выбрать главу

— Czy mogę posiedzieć z tobą? — spytała.

— Jeśli chcesz. Przysiadła obok.

— Rozglądałam się za tobą w mesie. Nie było cię tam. Powinieneś coś zjeść.

— Nie byłem głodny. Nadal jecie, teraz, kiedy ulegliście przemianie?

— Oczywiście, że tak. To nie jest tego rodzaju przemiana.

— Pewnie tak. Skąd mógłbym wiedzieć?

— Tak, skąd mógłbyś wiedzieć. — Pogładziła lekko jego rękę. Tym razem nie cofnął jej. — Nie zmieniłam się tak bardzo, jak sądzisz. Nadal cię kocham, Val. Powiedziałam, że tak będzie, i to prawda.

Skinął głową. Nie miał nic do powiedzenia.

Czy nadal ją kochał? Zastanawiał się. Czy to w ogóle było możliwe?

Objął ją ramieniem. Jej skóra była gładka, chłodna, znajoma. Miła. Sundira przytuliła się do niego. Mogli być dwojgiem jedynych ludzi na świecie. Nadal wydawała mu się człowiekiem. Pochylił głowę i lekko pocałował zagłębienie między brodą i ramieniem, a ona zaśmiała się.

— Val — westchnęła. — Och, Val.

To wszystko, tylko jego imię. O czym myślała, co zostawiła niedopowiedziane? Że chciała, aby popłynął z nią na Oblicze? Że nadal ma nadzieję, że on to zrobi? Że modliła się, aby poszedł do Delagarda i błagał, aby zawrócił okręt i zabrał go z powrotem na wyspę, żeby i on mógł poddać się przemianie?

Czy powinienem z nią popłynąć?

Czy odmowa była pomyłką?

Przez moment ujrzał siebie wewnątrz maszyny, jako jej część, jako część całości — nareszcie uległy, tańczący z pozostałymi.

Nie. Nie. Nie. Nie.

Jestem, kim jestem. Zrobiłem to, co zrobiłem, ponieważ jestem tym, kim jestem. Leżał na wznak z Sundira skuloną u jego boku i znowu patrzył w gwiazdy. Ujrzał jeszcze jedną wizję: obraz Ziemi, która kiedyś istniała, Ziemi, która zginęła.

Znowu wróciło wielkie, romantyczne marzenie o dawno straconej Ziemi, tej błękitnej i cudownej planecie, zniszczonej, macierzystej planecie ludzkości; zobaczył ją tak, jak zawsze chciał, żeby wyglądała: jako spokojny i harmonijny świat pełen kochających się ludzi, niebo, idealną jedność. Czy kiedykolwiek taka była? Prawdopodobnie nie, pomyślał. Prawie na pewno nie. Była miejscem jak każde inne, gdzie zło miesza się z dobrem, są błędy i porażki. W każdym razie ten świat zniknął z wszechświata, zmieciony przez złośliwy los.

l oto jesteśmy. Leżymy tutaj. Spoczywamy w pokoju.

Lawler spoglądał w noc wyobrażając sobie, że patrzy w stronę miejsca na niebie, gdzie był ten świat. Wiedział jednak, że dla ludzi, którzy zostali rozproszeni po całym wszechświecie, nie ma nadziei na odzyskanie ich utraconego domu. Muszą iść naprzód, muszą znaleźć dla siebie nowe miejsce w tym rozległym wszechświecie, w który zostali rzuceni jako wygnańcy. Muszą się przeobrazić.

Muszą się przeobrazić.

Muszą się przeobrazić.

Usiadł, jakby rażony strumieniem palącego światła. Nagle wszystko wydało mu się cudownie wyraziste. Rację mieli ci, którzy żyli z dnia na dzień, jak gdyby Ziemia nigdy nie istniała, a on, który beznadziejnie marzył o tym, co było kiedyś, daleko i dawno temu, mylił się. Ziemia nigdy nie powróci. Dla Ziemian na Hydros istniała tylko Hydros, teraz i na zawsze. Szaleństwem było trzymać się na uboczu i rozpaczliwie upierać się przy swojej prastarej ziemskiej tożsamości, żyjąc wśród tubylczych form życia nowej ojczyzny. Niezależnie od tego, na jakim świecie przyjdzie żyć, należy w pełni przystosować się i stać częścią tego świata. Inaczej zawsze jest się outsiderem, obcym i wyobcowanym.

I tak było. Jestem tego przykładem. Jestem samotny jak nigdy przedtem.

A Hydros chciała mnie przyjąć, lecz ja odmówiłem i trwałem w uporze, a teraz jest już za późno.

Zamknął oczy i jeszcze raz zobaczył Ziemię, błyszczącą i piękną. Obraz utraconej Ziemi, który od tak dawna nosił w sobie, był wyrazisty jak nigdy dotychczas. Błękitna Ziemia, piękna i obca, z wielkimi, złoto-zielonymi masami lądów oświetlanymi słońcem, którego nigdy nie widział. Nagle bezkresne, błękitne morza zaczęły kipieć. Podniosła się z nich para. Lądy stanęły w płomieniach. Złoto-zielone przestrzenie spaliły się i poczerniały. Na rozległych obszarach pojawiły się ciemniejsze niż noc poszarpane szczeliny.

A po płomieniach lód, śmierć, ciemność.

Strumień martwych drobiazgów spadał poprzez przestrzeń. Moneta, kawałek statuetki, gliniana skorupa, mapa, zardzewiała broń, kamień. Spadały wirując, lecąc poprzez bezwietrzne pustkowia galaktyki. Śledził je wzrokiem, podążał śladem ich lotu.

Wszystko skończone, pomyślał. Niech tak zostanie. Zapomnij o tym. Zacznij nowe życie.

Ta nagła myśl zdumiała go.

Co to znaczy? — pytał sam siebie. — Co ty mówisz?

Poddać się? Przyłączyć? Czy to miał na myśli? Lawler zadrżał. Oblał się potem. Usiadł i spojrzał na morze w kierunku Oblicza.

Wydało mu się, że mimo wszystko czuje jego siłę, która dosięgła go nawet z tak daleka, penetrując mózg, owijając mackami duszę, przyciągając, wciągając.

Walczył. Zażarcie, wściekle walczył, z desperacką energią odcinając pasma obcej mocy, które wydawały się go atakować. Przez dłuższą chwilę w milczeniu stawiał opór, rozpaczliwie usiłując wyzwolić się spod wpływu obcej mocy. Przypomniał sobie Gospo Struvina, który kiedyś, na początku podróży, walczył z plątaniną wilgotnych, żółtych włókien, które wyszły z morza i schwytały go w sidła. Struvin kopał powietrze, trząsł stopą, daremnie próbując uwolnić się od tej lepkiej, upartej istoty, która go złapała. Teraz było podobnie. Lawler wiedział, że walczy o życie, podobnie jak Gospo; a Gospo przegrał.

Odejdź… ode… mnie…

Włożył wszystkie siły w jeden potężny, oswobadzający cios. l zadał go.

Nie trafiając w nic. Niczego tam nie było. Nie trzymały go żadne sieci. Żadna tajemnicza siła nie schwytała go w sidła. Lawler zrozumiał to i nie miał żadnych wątpliwości: walczył z cieniem, a w rzeczywistości walczył ze sobą, tylko ze sobą i z nikim więcej.

A więc chcesz tam pójść? — zapytał odrętwiały. — Mimo wszystko naprawdę chcesz tam iść? Nawet ty? Czy właśnie tego chcesz? Czego ty w ogóle chcesz?

Jeszcze raz zobaczył błękitną Ziemię, lśniącą w jego umyśle jak poprzednio, a potem znowu zaczęła kipieć i czernieć; ponownie ujrzał lód, śmierć, ciemność i maleńkie spadające przedmioty.

Wtedy nadeszła odpowiedź: Nie chcę już dłużej być sam. Boże, dopomóż mi, nie chcę być ostatnim Ziemianinem, gdy nie ma już Ziemi.

Sundira poruszyła się, ciepła u jego boku.

— O czym myślisz, Val?

— Że cię kocham — powiedział.

— Naprawdę? Kochasz mnie taką, jaka jestem teraz? Wciągnął głęboko powietrze, najgłębiej jak potrafił, wypełniając całe płuca powietrzem Hydros.

— Tak — rzekł Lawler.

Tam, gdzie w jego myślach była Ziemia, pozostała tylko lśniąca kula roziskrzonej wody. Spadające z umierającego świata maleńkie przedmioty szybowały przez chwilę nad powierzchnią tego wielkiego morza, wpadły w nie i zniknęły bez śladu.

Odczuł wielką ulgę, nagłe tajanie. Coś pękało w nim jak lodowa kra u kresu zimy. Popękało, spłynęło i popłynęło strumieniem. Płynęło.

Usiadł i obrócił się do niej, aby jej powiedzieć, co się stało. Nie musiał. Uśmiechała się. Wiedziała. Poczuł, jak okręt pod nim zatoczył duży łuk, odwrócił się i popłynął z powrotem poprzez rozświetlone morze ku Obliczom Wód.