– Ojej – jęknęła Tiril.
– A na koniec ta, która tak bezwstydnie flirtuje z przystojnym porucznikiem…
– Dziękuję – zbuntowała się Tiril. – Żadnej z nich nie chcę za matkę.
– Któraś z nich musi nią być – ostrym głosem oświadczyła Catherine. – Erlingu, daj mi na chwilę naszyjnik. Prędko się dowiemy, która narobi najwięcej krzyku albo zemdleje.
– Nie dostaniesz naszyjnika, Catherine, dobrze o tym wiesz. Poza tym nie ja go mam, lecz Móri.
Baronówna odwróciła się gwałtownie i posłała Móriemu jadowite spojrzenie. Wytrzymał je i spytał:
– Powiedz mi, Catherine, czy właściwie znasz kogoś, w tej grupie, skupionej wokół pary królewskiej?
– Owszem, jest tam wuj mojej matki.
– I dopiero teraz o tym mówisz? – zdziwił się Erling.
– On… hm… powiedzmy, że nie pochwalał mego stylu bycia.
– To zrozumiałe. Będziesz jednak musiała z nim teraz porozmawiać.
– Żeby wylał na mnie całą żółć? Dziękuję, nie skorzystam z tej okazji.
– Podejdź do niego! I jednocześnie przedstaw mnie
– nalegał Erling. Na twarzy Catherine odmalowała się twardość, której Tiril tak bardzo się bała. Baronówna przez chwilę się namyślała, w końcu postanowiła się targować.
– Dobrze, jeśli pożyczycie mi szafiry.
– Nie.,
– Zbyt wiele ode mnie wymagacie. Jeśli naprawdę mam was pokazać, to jak, na miłość boską, przedstawić Tiril?
– W każdym razie na pewno nie jako córkę jej matki. Przypuszczam, że wtedy w Holsteinie-Gottorpie zrobiłoby się prawdziwe piekło.
– Wyobrażam sobie! Zresztą przedstawić ją mogę, tylko jak to wszystko wyjaśnić?
Po twardej dyskusji Catherine westchnąwszy podreptała do arystokratów. Erling ruszył za nią. Tiril nie posiadała się ze zdumienia. Nigdy dotąd nie widziała baronówny tak uległej. Czy ta kobieta naprawdę potrafiła odczuwać miłość do drugiego człowieka? A na to właśnie wyglądało!
Jakiś starszy, dostojny mężczyzna zmarszczył krzaczaste brwi. Poczerwieniał jak burak na widok nisko się przed nim kłaniającej Catherine.
Dla Tiril cała ta sytuacja była nader nieprzyjemna. Przyjaciele poświęcali się dla niej. A ona nie chciała wszczynać żadnych niesnasek, zawsze cierpiała, gdy ktoś się na nią gniewał.
Pragnęła jednak poznać swoją matkę. Dowiedzieć się czegoś o swym prawdziwym pochodzeniu.
Ale czy naprawdę tego chciała?
Cóż ją łączyło z tymi ludźmi, zgromadzonymi w „sali rycerskiej”, jak ją nazywała? Nic, absolutnie nic. Żadnej z dam nie potrafiła sobie wyobrazić jako swej matki.
Najmocniej pragnęła schronić się w ramionach Móriego. Zorientowała się nagle, że traktuje go nie tylko jako mężczyznę zasługującego na jej miłość, z którym kiedyś być może… nie, od tej myśli zakręciło jej się w głowie, nie śmiała nawet wyśnić jej do końca.
Zdała sobie sprawę, że uważa go także za swego anioła stróża, wprawdzie ciemnego – sama nazywała go wszak Aniołem Śmierci. Ale Móri wcale nie musiał być aniołem, jawił się niczym potężny duch, istota pochodząca z innego świata, z innego wymiaru. Miała wrażenie, że aby odszukać jego prawdziwą ojczyznę, musi wędrować daleko, przez rozległe równiny, mroczne groty i zdumiewające wspaniałością sale, poruszać się przez bezdenne otchłanie, przez pustkę, w której krzyczy samotność… Zdoła go odnaleźć dopiero po wielu nocach i dniach, wypełnionych strachem i tęsknotą.
Miejsca, w którym go odnajdzie, nie potrafiła sobie wyobrazić.
Drgnęła, kiedy Móri położył jej dłoń na ramieniu.
– Wzywają nas.
– Kto? Duchy?
Móri uśmiechnął się zdziwiony.
– Gdzieś ty teraz była? Wygląda na to, że Catherine chce nas przedstawić.
Tiril poczuła, że oblewa ją zimny pot.
– Ojej! No cóż, chyba musimy iść. Ale trzymaj mnie za rękę, Móri!
– Jestem cały czas przy tobie – odparł. Oczywiście nie mogli podejść do wielmożów trzymając się za ręce jak para przerażonych dzieciaków.
Na szczęście Jego Królewskiej Mości nie było w grupie, do której się zbliżali, znalazło się w niej jednak pięć lub sześć wysoko postawionych osób, badawczo przyglądających się Tiril i Móriemu. Wuj Catherine patrzył niechętnie. Z pewnością nie spodziewał się niczego dobrego po kolejnym wybryku niepoprawnej kuzynki.
Trzy panie wprost pożerały Móriego wzrokiem, tak jak przed chwilą rzuciły się na Erlinga. Do tego jednak Tiril już przywykła. Mężczyźni bacznie przyglądali się Móriemu i jej. Tiril, o dziwo, nie mogła oprzeć się wrażeniu, że się im spodobała.
Ci panowie stali w hierarchii znacznie wyżej niż pozostali goście, wyróżniali się także modniejszym strojem. Śmieszne czarne troki z aksamitu, wiązane na karku, przytrzymywały białe peruki, żaboty pod szyją układali w nieco inny sposób, ukośne szarfy orderów były szersze, bardziej rzucały się w oczy.
Gdy nowo przybyłych już przedstawiono – „oto mój nadworny medyk, słynny doktor Móri z Islandii, i moja serdeczna przyjaciółka, panna van der Dalen” – Catherine oznajmiła:
– Szukamy dalekiej krewnej hrabianki van der Dalen, nie znamy jednak jej imienia. Wiemy jedynie, że pochodzi z Habsburgów i prawdopodobnie poślubiła któregoś z książąt Holstein-Gottorp.
Szlachcice popatrzyli po sobie.
– A dlaczego to panna interesuje się ową damą? – spytał wysoki rangą oficer. Tiril z drżeniem zdała sobie sprawę, że to pewnie marszałek. Przyglądał jej się, jakby miał do czynienia z marnym kandydatem na żołnierza, najwyraźniej gotów wyłapać wszelkie kłamstwa. Musiała naprędce wymyślić wiarygodną odpowiedź!
Zauważyła, że eleganckie, błyszczące spodnie z jedwabiu poplamił jajecznicą. To natychmiast sprawiło, że przestał być taki groźny.
– Chciałabym… chciałabym spotkać się z nią, by przekazać podziękowania od mej matki. Wiele lat temu ta życzliwa dama wyświadczyła jej przysługę. Matka moja wymieniła jej imię zaledwie raz, byłam wtedy za mała, by je zapamiętać.
Przełknęli! Dzięki wam, dobre moce!
– Habsburżanka – z namysłem powiedział wuj Catherine. – No, no, całkiem nieźle! I zamężna z Holsteinem-Gottorpem. Zaraz, zaraz…
Jedna z pań rzekła ze zjadliwą słodyczą:
– Stara, okropna wdowa, smoczyca, jak ją nazywają, doskonale zna się na rodach szlacheckich. Jej córka Aurora siedzi niedaleko, pomówmy z nią. Przypuszczam jednak, że wiem, o kogo chodzi.
Pozostali pokiwali głowami. I oni się domyślali. Wyglądali przy tym na zażenowanych.
Wkrótce podeszła do nich Aurora – potężna, ubrana na różowo dama, wyraźnie ucieszona, że ktoś się nią zainteresował. Widać było, że zawsze skazana jest na podpieranie ścian, i Tiril natychmiast zrobiło jej się żal. Małe oczka panny Aurory spoglądały na Tiril z nieskrywaną ciekawością, lecz nie bez życzliwości.
– Z domu Habsburżanka? Owszem, możemy spytać moją drogą matkę, lecz mowa być może tylko o jednej, prawda? – pytająco popatrzyła na pozostałych.
Pokiwali głowami jak chińskie lalki z porcelany.
– O kim? – krótko spytał Erling.
Różowa panna Aurora odpowiedziała zakłopotana:
– Księżna Theresa. Sądzę jednak, że nie ma jej tutaj…
– Ja też jej nie widziałam – przyświadczyła jedna z dam. – Ale nigdy nie wiadomo…
Urwała, zapadła kłopotliwa cisza.
Theresa. Nareszcie jakieś imię. Niewyraźna postać wystąpiła z gromady mrocznych cieni. Księżna Theresa. Tiril usiłowała ją sobie wyobrazić, lecz obraz, wszelkie słowa i dźwięki ulatywały, umysł nie chciał ich przyjmować.
Troje przyjaciół dziewczyny potrafiło myśleć jaśniej. Theresa – Tiril. To by mogło się zgadzać. Nie przebywa jednak w Norwegii? Cóż za przykre rozczarowanie. Czyżby znów musieli wyprawić się w podróż?