Tiril nie umiała się z tym pogodzić.
Nagle się zatrzymali.
– Rok tysiąc pięćdziesiąty – oznajmił Nauczyciel.
Tiril i Móri rozejrzeli się dokoła. Znaleźli się wśród prymitywnych domostw, ludzie zajmowali się codziennymi obowiązkami, życie toczyło się przede wszystkim pod gołym niebem. Ujrzeli sporo kobiet, z kilku otwartych palenisk unosił się gryzący dym, słychać było płacz dzieci.
To jest przerażająco rzeczywiste, pomyślała Tiril. Ale pewnie, tak jak powiedzieli towarzysze Móriego, siła myśli potrafi dokonać prawdziwych cudów.
Nie mogła się dłużej zastanawiać, bo teraz, trafiwszy we właściwy rok, zaczęli się szybko przemieszczać na wschód, nieustannie poruszając się po roku tysiąc pięćdziesiątym według ich rachuby czasu. W oszałamiającym tempie mijali wioski podobne do tej, którą ujrzeli najpierw, pola, lasy i jeziora.
To jest jak sen, uznała Tiril. Ale bardzo szczególny, żywy sen.
Wokół niej rozlegało się wycie wiatru, ogłuszające przy takim pędzie, lecz i głosy wydawane przez istoty, które mknęły za nimi. Przeciągły ryk rozbrzmiewał w uszach dziewczyny, przez moment zobaczyła obok blade oblicze Nidhogga, które jednak zaraz zniknęło jej z oczu. Zwierzę, ciężko dysząc, biegło u jej boku, czyżby po to, by ją chronić? A przed nimi gnała gromada niewidzialnych, którzy w matowo błękitnej poświacie zdawali się widzialni.
Pomyślała o Nerze, osamotnionym na stryszku w stodole, ale przypomniała sobie, że przecież ona i Móri siedzą przy nim, oparci o ścianę.
Nie czuła jednak, co się dzieje z jej ciałem, tak rzeczywisty był ten sen. Zrozumiała, że to duchy mają wpływ na to, co roi jej się w głowie.
– To tutaj – stwierdził Nauczyciel. Zwolnili. – Jesteśmy w Tiveden, w krainie Sveów. Stąd będziemy się przesuwać przez pokłady ziemi.
Chociaż wiedzieli, że skorupa ziemska przez ostatnie siedem stuleci nie pogrubiała więcej niż o parę cali, droga w górę wydała im się niezwykle długa, oglądali bowiem wszystkie po kolei pokolenia.
Uścisk dłoni Móriego dawał poczucie bezpieczeństwa. Islandczyk wyprawił się już kiedyś w podobną podróż, był silny i dumny, cieszyła się, że może mu zaufać.
Ujrzeli wreszcie światło dzienne. Znaleźli się wśród olbrzymich skał, przerażone blade słońce schowało się za cienkim welonem chmur, panowała niczym nie zmącona cisza.
– To Tistelgorm – szepnęła Tiril. – Poznaję skały otaczające zamczysko.
– Tak – potwierdził Móri. – Ale zamku jeszcze nie wzniesiono.
– A więc za wcześnie – podsumował Nauczyciel. – Trzeba jednak przyznać, że to doprawdy doskonałe miejsce na ukrycie takiej budowli.
Było tu oczywiście znacznie jaśniej niż w stodole, którą zostawili w jakże, zdawałoby się, odległej teraźniejszości. Tiril jednak, choć być może powinna, nie miała poczucia nierzeczywistości. Znała wszak wszystkich, którzy im towarzyszyli. Był wśród nich Nidhogg, trupio blady, o straszliwych długich zębach. Nauczyciel, olbrzymi czarnoksiężnik rodem z Hiszpanii, z potworną, ciężką głową. Zwierzę… Tiril ku swej radości spostrzegła, że przypominająca wilka istota ma się o wiele lepiej, niż kiedy widziała ją po raz pierwszy. Zwierzę ufnie patrzyło na nią oczami, które nie wydawały się już oślepione cierpieniem, skóra nie była tak poszarpana, a wielkie łapy trochę się wygoiły. Tiril zdawała sobie sprawę, że to jej stosunek do biednego stworzenia, jej współczucie pomogło mu osiągnąć bardziej znośny byt w świecie cieni. Pochyliła się i pogłaskała kudłaty łeb, a Zwierzę otarło się o jej nogi.
Towarzyszył im także ten, który chyba najbardziej ją przerażał, Duch Utraconych Nadziei. Wiedziała, że piękny niegdyś mężczyzna, nadzieja we własnej osobie, przeobraził się z winy ludzi. Tym razem wyczuwała także przykrą obecność Pustki. Panie wody i powietrza uśmiechały się do niej, jakby dodając jej otuchy.
Hraundrangi-Móri stał za swym synem, gotów go bronić. Kobieta-duch opiekuńczy Móriego także była z nimi, choć trzymała się raczej z boku, jakby już przestała interesować się swym podopiecznym.
Nie, nie wolno jej tego robić, pomyślała przestraszona Tiril.
– Musimy przemieścić się w czasie do przodu – stwierdził Nauczyciel. – Ale jak daleko?
– Zamku nie zbudowano w jeden dzień – po chwili namysłu odparł Móri. – Może spróbujemy znaleźć się w tym samym dniu, dwudziestym lipca, tylko w roku tysiąc setnym?
Niech tak będzie – skinął głową Nauczyciel. – Ale przenieśmy się najpierw na skały, stoimy akurat w tym miejscu, gdzie wkrótce wzniesiony zostanie zamek.
– To by dopiero było, gdybyśmy nadziali się na przykład na jakąś wieżę – zażartowała Tiril.
Wszyscy się uśmiechnęli.
Jak dziwnie żeglować w powietrzu, wznosić się na wysokie skały! W jednej chwili cała ich gromada znalazła się na szczycie i spoglądała na zagłębienie w ziemi, w którym miał stanąć zamek. Z góry roztaczał się także widok na ostępy Tiveden.
Nie były to jednak całkiem bezludne obszary. Między drzewami Tiril dostrzegła dachy chat.
Nauczyciel wyciągnął ręce, nakazując ciszę i skupienie na sobie uwagi.
– Dwudziestego lipca roku tysiąc setnego – powiedział.
Trwało to zaledwie moment i zaraz Tiril usłyszała nowe odgłosy. Na wszelki wypadek złapała Móriego za rękę.
Wyruszając w drogę prosili, by u celu podróży towarzyszyło im światło dnia. Chcieli lepiej widzieć, co się wokół nich znajduje. Wyraźnie teraz ujrzeli stare zamczysko, które akurat w tej chwili wcale jeszcze starym me było.
Chodzili po nim ludzie…
– Jesteś, panie, pewny, że nas nie widzą? – szeptem spytała Tiril Nauczyciela.
– Oczywiście! Możesz wołać i machać, ile tylko zapragniesz. Nie istniejesz. Chyba że spróbujesz ingerować w ich czas.
Obiecała, że tego nie zrobi.
Zamek nie wyglądał na budowlę szczególnie imponującą, lecz trudno było tego wymagać w tak ciasnym miejscu. Tiril przejęta pokazała Móriemu, że dokoła biegnie korytarz, ten sam, którego pozostałościami nie tak dawno temu szli. Wewnętrznego korytarza zobaczyć się nie dało. Móri pokazał jej, że wejście w skale było teraz znacznie większe, stały przed nim straże.
Okoliczni wieśniacy, pracujący dla pana na zamku, sprawiali wrażenie smutnych, przygnębionych i udręczonych.
Nagle Tiril drgnęła. Oto z zamku wyszedł zły hrabia von Tierstein, ten sam, który gonił ją przez las, dopóki Móri i stary Fin zaklęciami nie zmusili jego upiora do powrotu pod ziemię.
Towarzyszyła mu żona, szwedzka księżniczka. I ona nie wyglądała na szczęśliwą ani zdrową.
Ale starego hrabiego, ojca pana na zamku, nigdzie nie widzieli.
Kobieta-duch opiekuńczy Móriego zwróciła im uwagę na teren poza skałami. Odwrócili się we wskazanym kierunku.
– Ojej – zdumiał się Nauczyciel. – Coś się tu dzieje.
– Głęboka jama? – z niedowierzaniem powiedział Móri. – Kopią jakiś wielki dół w ziemi.
– Na to wygląda – uśmiechnęła się opiekunka Móriego.
– Kiedy my tu przybyliśmy, jamy nie było – oznajmiła Tiril.
– Jesteście tego pewni?
– Mogę przysiąc – odparł Móri. – Szliśmy właśnie tędy. Podłoże było nierówne, pełne zapadlin i wzgórków, rzeczywiście można sobie było wyobrazić, że ktoś kiedyś tu kopał, lecz dół zasypano.
Przyglądali się pracy w lesie. Zatrudniono do niej wielu ludzi, z mozołem przerzucali Ziemię, a straże z batami nie dawały im ani chwili wytchnienia.