A więc zostali odkryci. Z pewnością prześladowcy Tiril uczynią wszystko, by nie dopuścić jej na dworski bal na zamku Akershus.
Rozdział 2
Czuło się, że lato mija. Ciągnęło chłodem, coraz częściej padało. Przygnębienie ogarniało wielu mieszkańców Christianii, szczególnie tych bez dachu nad głową, którzy każdej nocy musieli szukać sobie nowej bramy na nocleg.
Wracajcie do domu, powiadano im. Wracajcie do domu, na wieś, nic tu po was!
A cóż oni mieli począć w rodzinnej wiosce? Większość przybyła do wielkiego miasta w poszukiwaniu pracy albo szczęścia. Wkrótce jednak przekonali się, że z deszczu wpadli pod rynnę.
Położenie Tiril i jej przyjaciół było znacznie lepsze, choć nie czuli się dobrze w ciasnych pokoikach pensjonatu.
Dziewczyna nie mogła pojąć, dlaczego nagle zabroniono jej opuszczać pokój. Pod żadnym pozorem nie wolno jej było wychodzić. Przyjaciele nie chcieli nic mówić Tiril o atakach na jej życie, którym zdołali zapobiec. Niestety, nie udało im się schwytać czyhających na nią łotrów, zawsze zdążyli zbiec.
Erling i Móri na zmianę wyprowadzali Nera na spacer bądź wyprawiali się do miasta załatwić rozmaite sprawy. Bali się też wypuszczać Catherine, samotna dama nie była na ulicy bezpieczna, choć Georg i jego kompan z kozią bródką nie na nią się zasadzali.
W dzień poprzedzający bal na zamku przyszła kolej, Móriego na wieczorną przechadzkę z Nerem.
Pies zaraz na schodach się zatrzymał, cicho powarkując. Zdenerwowany położył uszy po sobie i zaczął cichutko piszczeć, niepewny, czy ma iść dalej, czy też raczej zawrócić.
– Co się stało, piesku? – szepnął Móri.
Z oczu Nera biło przerażenie. Nigdy jeszcze tak się nie zachowywał, to było coś nowego.
W końcu Móri także wyczuł to, co pies: zapach spalenizny.
– Chodź – nakazał i prędko zbiegli po schodach.
Tuż przy drzwiach wejściowych płonęła kupa szmat, płomienie ledwie zdążyły ją objąć. Móri złapał węzełek i cisnął go na ulicę. Rozejrzał się w poszukiwaniu podpalaczy – doskonale wiedział, czyja to sprawka – nikogo jednak nie zobaczył. Wrócił więc do pensjonatu i opowiedział właścicielowi o tym, co zaszło. Zrobiło się zamieszanie, końca nie było podziękowaniom dla Móriego za jego błyskawiczną reakcję.
– Tak, tak, wielu łotrów włóczy się teraz po ulicach – pokiwał głową właściciel. – Cały czas trzeba mieć się na baczności.
Móri przyznał mu rację, nie wspomniał jednak ani słowem o swoich podejrzeniach. Prosił tylko, by przez całą noc trzymano straż, bo szaleniec może po raz drugi próbować puścić z dymem pensjonat. Wstrząśnięty właściciel przyrzekł, że tego dopilnuje.
Wreszcie Móri mógł pójść z Nerem na wieczorny spacer.
Uprzedził przyjaciół, że ma zamiar wybrać się na dłuższą przechadzkę, by nie martwili się ich nieobecnością.
Wiał dość silny wiatr, siąpił deszcz. Móri skierował się ku brzegom fiordu po drugiej stronie Viken. Odszedł daleko, chcąc mieć pewność, że będzie całkiem sam, w końcu wdrapał się na wysokie urwisko. W oddali migotały światła spowitego zasłoną deszczu miasta. Móriego otaczała ciemność, tylko wody fiordu połyskiwały od czasu do czasu i piana na grzbietach fal majaczyła szarym cieniem w mroku.
W oddali na horyzoncie raczej przeczuwał niż dostrzegał ostatnie pożegnanie odchodzącego dnia.
Fale z hukiem rozbijały się o nadbrzeżne głazy. Móri wyciągnął ręce w górę i zawołał:
– Słuchajcie mnie, duchy otchłani, które od dawna mi towarzyszycie! Ja, Móri z rodu islandzkich czarnoksiężników, wzywam was!
Opuścił ramiona i czekał. Zapadła niezwykła cisza.
Z początku wydawało się, że to tylko powiew wiatru zabłąkał się, zaczepił o okaleczone drzewo i bezradny wyśpiewywał swoją skargę.
Potem świst przemienił się w narastający szum, aż wreszcie przeszedł w huk, jakby niebiosa zesłały huragan, szalejący wokół Móriego. Islandczyk wiedział, że Nero jest gdzieś w pobliżu, sądził jednak, że pies nie zauważa niezwykłych zjawisk. Wicher nie był bowiem żywiołem przyrody, nadciągnął z innego świata.
Ze świata znienawidzonego przez Móriego, z którym jednak musiał żyć. Ze świata, którego bliskość Tiril czasami wyczuwała, patrząc Móriemu głęboko w oczy.
Nagle niebo i ziemia otworzyły się przed nim, osunął się w przepaść, wisiał w powietrzu, a wokół rozlegało się wycie i drwiący, przeraźliwy śmiech.
Granatowoczarny mrok… Jak dobrze go znał! Wszystko, co się w nim poruszało, przemykało obok niego niczym jaśniejsze cienie i znikało, kolejne warstwy zmarłych, z biegiem stuleci zapadające się coraz głębiej w ziemię. Słyszał ich pieśń, mroczne, mamroczące głosy przysuwające się do niego, by zaraz znów się oddalić.
Nie zbliżaj się do siedzib Śmierci, człowieku, usłyszał szept we własnej głowie. Ale on już to raz uczynił. O ten raz za dużo. Kiedyś, w starym kościele w Holar, na północy Islandii. Czyn, którego miał żałować przez całe życie.
Wszystko wokół niego się zmieniało. Nie wiedział już, gdzie się znajduje, lecz wir ciągnął go w dół, nieustannie w dół…
Wciąż coś się działo. Pojawiały się jakieś chmury, lecz Móri nie był w stanie stwierdzić, w jakim wymiarze się znajduje, bo jednocześnie nie opuszczało go wrażenie, że wciąż przebywa w głębokiej grocie Śmierci.
Widział obłoki niebywałej,wielkości, wznosiły się niczym buroszkarłatne twierdze, które kruszały i obracały się w ruinę na jego oczach. Wybuchały i opadały bastiony płomieni, krwistoczerwone wieże otoczone fosami lśniącego bursztynu rozsypywały się, odsłaniając postrzępione szczeliny z opalu. Wyłoniła się z nich błękitnawa czerń i znów zwyciężyła kraina cieni.
Wszystko odbywało się błyskawicznie, lecz Móriemu, każda chwila zdała się rokiem. Zakrył oczy dłońmi, na wpół jęcząc, na wpół szlochając, lecz nie potrafił osłonić się przed czymś, co tkwiło w nim samym.
Ostry przeraźliwy krzyk wdarł mu się w uszy, wydawało się, że nigdy nie przebrzmi. W oszalałym pędzie przed oczami przesuwały się obrazy: biskupi w kościele w Holar, Mag-Loftur odmawiający zaklęcia z kazalnicy, młodziutki chłopak, który potknął się o sznur od dzwonu. Móri przeżywał bezsilną rozpacz diakona z Myrka wywołaną koniecznością opuszczenia ukochanej, desperacką próbę wciągnięcia jej do grobu…
– Nie, nie – szeptał Móri, lecz na nic nie zdały się jego błagania.
Nagła głęboka cisza była niczym uderzenie w twarz. Okazało się jednak, że nie jest całkiem bezdźwięczna. Rozbrzmiewał w niej głuchy huk, tak silny, że ziemia pod stopami Móriego zatrzęsła się w posadach.
Dotarłem na miejsce, pomyślał. Osiągnąłem swój cel. I jestem bliski szaleństwa ze strachu! Nie powinienem się bać. Ale lękam się odpowiedzi, jaką usłyszę.
Kilkakrotnie głęboko odetchnął, głęboki ton rozpłynął się w powietrzu, znów zapanowała cisza wieczności. Móri czekał.
Nie trwało to długo.
– Najwyższy czas – rozległ się obok czyjś sarkastyczny głos.
Zorientował się, że pasmo lądu dzielące go od morza zaludniło się, jeśli w ogóle można użyć takiego określenia.
Dostrzegł wysoką postać Nauczyciela, to on przemówił. Wyczuł obecność Zwierzęcia i Nidhogga, a także pięknych pań, Powietrza i Wody. Duchów było jeszcze więcej. Najprawdopodobniej znalazła się tu kobieta – jego opiekunka, dla której z pewnością nie okazał się łatwym podopiecznym, i ten, który mógł być jego ojcem, Hraundrangi-Móri. Pustka? Nie potrafił stwierdzić, czy jest obecna, bowiem nagle powrócił świst wichru i huk fal bijących o brzeg, hałas uniemożliwiał skupienie się na świecie wyobraźni. Tak, pojawił się jeszcze ktoś, jego dawny przewodnik, Duch Zgasłych Nadziei, ten, który kiedyś był taki piękny, a potem przybrał straszliwą postać, bo ludzie niszczyli więcej niż tworzyli, wszystko, co jasne, stało się ciemne, przyszłość zmieniła się w bolesną, splamioną krwią przeszłość.