– Nareszcie coś się zaczyna dziać – skomentowała Catherine.
Tiril, obserwująca zajście z rozbawieniem, ale nie bez współczucia, bo kilka osób znalazło się w przykrej sytuacji, spoważniała. Ciało przeszył jej nagle śmiertelny dreszcz strachu.
– Móri – szepnęła bezradnie. – Tak się boję!
– Wszystko będzie dobrze, Tiril – uspokajał ją.
– Tutaj coś jest.
– Rzeczywiście, ale na pewno dowiem się, co. Pamiętaj, że zawsze będę przy tobie.
– Dziękuję ci, przyjacielu, dziękuję za to, że jesteś!
– Tiril, muszę z tobą pomówić o czymś bardzo ważnym. Ale trzeba zaczekać, aż bal się skończy.
– Po twoim głosie poznaję, że to coś przyjemnego.
– Mam nadzieję, że naprawdę tak uznasz.
Uśmiechnął się, lecz zdaniem Tiril jakby wymuszenie, niepewnie. A przecież Móri nigdy nie kojarzył jej się z niepewnością!
Powstało wielkie zamieszanie, kiedy wszyscy mieli się przemieścić do olbrzymiej sali jadalnej i odnaleźć swoje miejsca przy równie olbrzymim stole. Musieli przejść przez wąski korytarz. I właśnie tam Tiril poczuła, że ktoś przyciska się do jej pleców. Jednocześnie Móri mocno szarpnął ramieniem, mężczyzna z tyłu przewrócił się, z ręki wypadł mu sztylet. Pochwycił go natychmiast i zaraz zniknął w prącym do przodu tłumie.
– Nie róbcie hałasu w związku z tą sprawą – uprzedził Erling. – Teraz wiemy przynajmniej, jak on wygląda.
– Ja nie wiem – zaprotestowała wzburzona Tiril. – Nie zdążyłam mu się przyjrzeć.
– To był mężczyzna z kozią bródką, ale bez brody. Móri i ja dobrze cię pilnujemy, sama się mogłaś o tym przekonać.
– Ja także jestem psem obronnym – przypomniała Catherine. – Chanem najczystszej rasy.
– Charty nie są psami obronnymi – mruknął Erling. – Możesz być najwyżej śliczną, rozpieszczoną suczką. Mam nadzieję, że przy stole usiądziemy koło siebie.
Tak też się stało. Catherine próbowała usadowić się między Erlingiem a Mórim, oni jednak postanowili, że to miejsce zajmie Tiril Baronówna burzyła się trochę, udobruchała się jednak zobaczywszy, że po prawej ręce będzie miała przystojnego kawalera. Jedyną jego wadą okazał się bijący od niego zapach prymki. Żucie tytoniu, będącego, jak sądzono, odmianą prochu, było surowo zakazane wśród pospólstwa, w kręgach arystokratycznych natomiast uważano je za nadzwyczaj eleganckie.
Gdzie ona jest? zastanawiała się Tiril. Ta, która mnie opuściła, ale inaczej postąpić nie mogła. O tym nie wolno mi zapominać. Ach, tak się boję. Nie chcę jej spotkać!
Jako mniej ważnym gościom przydzielono im miejsca z dala od pary królewskiej. Naprzeciwko Catherine siedziała dama, która ozdobiła włosy zwiędłymi już kwiatami. Dama musiała mieć bardzo krótki wzrok, bo od czasu do czasu kwiatki wpadały jej do talerza, a ona przeżuwała je w zamyśleniu, bez protestów.
Jeden z panów po przeciwnej stronie stołu konsekwentnie skrapiał zupą żabot z pienistej koronki. Innemu przekrzywiła się przypudrowana na biało peruka, przez co prawie nie słyszał na jedno ucho. Tiril wprost świerzbiły palce, by mu ją poprawić. Na piersi tłustego hrabiego wisiało tyle orderów, że rozlegał się nieprzyjemny, metaliczny szczęk za każdym razem, gdy ich właściciel pochylał się, chcąc trafić łyżką do talerza. Przeszkadzał mu w tym wielki brzuch.
Nos jego towarzyszki mocno zaczerwienił się od kataru. Zdaniem Tiril owa dama powinna była zostać w domu. Teraz bezustannie sięgała w głąb sporego dekoltu w poszukiwaniu chustki. W pewnej chwili koronkowa chusteczka najwidoczniej gdzieś jej się zapodziała, bo zdenerwowana dama wsunęła rękę głębiej pod suknię, najpierw z prawej, potem z lewej strony… Widząc zdumione spojrzenie swego kawalera, uznała za stosowne wyjaśnić: „Zdumiewające, jestem pewna, że wychodząc z domu miałam dwie”. Swym wyznaniem wprawiła mężczyznę w osłupienie, a Tiril musiała upuścić serwetkę na podłogę, by móc się po nią schylić i. ukryć śmiech…
Pod stołem zobaczyła, jak jakaś kobieca dłoń uderza męską, spoczywającą na damskim kolanie, i inną, która zdążyła się już wsunąć pod spódnicę sąsiadki. Wcześnie się zaczyna, pomyślała zgorszona. Takie zachowanie było zupełnie nie w jej stylu.
Usiadła wyprostowana, a wtedy Erling zwrócił jej uwagę na pewnego mężczyznę siedzącego na ukos od nich. Rzuciła okiem we wskazanym kierunku. Nie było wątpliwości, rozpoznała swego prześladowcę, teraz z gładko ogoloną twarzą. Nie zerkał nawet w jej stronę, a mimo to wyczuwała bijącą odeń nienawiść.
Uczta przestała być zabawna.
Rozdział 5
Jedzenie podczas uczty było nadzwyczaj wyszukane. Najpierw podano całą masę przystawek, Tiril nie chciała pytać, z czego przyrządzono poszczególne dania. Bala się usłyszeć, że oto właśnie trzyma w ustach wróble języczki, gęsie wątróbki czy kawałki węgorza. Akurat pod tym względem była nieco przeczulona, nie chciała wiedzieć, z jakiego gatunku zwierzęcia przyrządzono potrawę. Owszem, jadała befsztyki i kotlety, lecz te określenia pozostawały dość anonimowe, gorzej było, gdy przychodziło do bardziej konkretnych nazw.
Piła natomiast wino, i to w ilości, do jakiej nie była przyzwyczajona. Mówiła coraz szybciej, słowa same wyrywały jej się z ust, chichotała, aż w końcu Erling odsunął jej kieliszek.
– Musisz mieć dzisiaj jasną głowę – strofował ją.
– Ale przecież myślę trzeźwiej niż zwykle!
– No widzisz! – pokiwał głową z cierpką miną. – Właśnie takiego wrażenia powinnaś się wystrzegać.
Tiril na chwilę zapomniała, dlaczego się tu znalazła, cieszyła się, że usługują jej lokaje w strojach z butelkowozielonego aksamitu, przybranych koronkowymi żabotami i mankietami, napawała się blaskiem świec kandelabrach, odbijającym się w szkle, aromatem wytwornych perfum, o ile nie mieszały się z brzydkimi za. pachami, szumem podnieconych głosów, odświętnym wystrojem sali i panującą ogólną atmosferą radości. Od czasu do czasu musiała dyskretnie zerknąć na Catherine, sprawdzić, którego widelca, noża czy łyżki należy użyć. Uśmiechała się też do siedzącej naprzeciwko damy, tej z kwietnikiem na głowie. Nie mogły wprawdzie porozmawiać, niemniej jednak Tiril chciała okazać dobrą wolę.
Po jej lewej stronie siedział Móri. Niekiedy spotykały się ich spojrzenia i uśmiechy. Świadomość łączącego ich związku napełniała ciało dziewczyny słodkim bólem. Za nic w świecie nie chciała, by się o nim dowiedział, ale policzki jej płonęły. Móri tego wieczoru wyglądał tak pięknie, budził pożądanie. Nie tylko ona tak uważała, dama z naprzeciwka zafascynowana także słała mu spojrzenia.
Nagle Móri skupił na sobie całą uwagę Tiril. Siedział na pozór spokojnie, z rękami na kolanach, ale samymi palcami czynił niezwykłe gesty, a wargi ledwie widocznie formułowały słowa. I… tak, w dłoni trzymał drewienko pokryte czarodziejskimi runami, nigdy dotychczas go nie widziała.
Móri, Móri, co ty robisz? pytała niemo.
Mężczyzna bez koziej bródki z krzykiem poderwał się z krzesła. Raz po raz uderzał w talerz, naczynie pękło na kawałki, stłukły się stojące obok kieliszki. Natychmiast przybiegli lokaje i pochwycili szaleńca. Muzykanci zdumieni zastygli w pół ruchu, muzyka urwała się z przenikliwym zgrzytem.
– Naprawdę tego nie widzicie? – wołał mężczyzna rozpaczliwym głosem. – Uważajcie, uważajcie!
– Ależ, Móri – szeptem skarciła przyjaciela Tiril.
Nieszczęsnego szaleńca wyprowadzono i zakazano mu wstępu na zamek. Tiril dobiegły komentarze:
– Za dużo wina. Delirium.
– Nie bardzo to ładnie z twojej strony, Móri – cicho powiedział Erling.
W oczach czarnoksiężnika pojawiła się surowość.