Выбрать главу

Dużo później, gdy przyszedłem do siebie w pomieszczeniu pogotowia sanitarnego, dowiedziałem się, co tak przeraziło Mehilla na finiszu, że aż stracił krok: to była moja twarz.

POżEGNANIE Z ZIEMIą

We wszystkim, co robiłem owej nocy przed spotkaniem z Anną, była szczypta szaleństwa. Po biegu byłem jak we śnie: widziałem tłumy ludzi, zlaną potem twarz Mehilii, który mnie całował, czułem uścisk, potrząsania, słyszałem okrzyki, ale to wszystko jakby wcale mnie nie tyczyło. Potem siedziałem wysoko na trybunie i patrzyłem w dół na stadion: co się na nim działo — nie wiem. Pod wieczór otoczyła mnie grupa entuzjastów–studentów; odlatywali do Azji i nie pamiętam dobrze, jak znalazłem się wraz z nimi w rakiecie; bodaj sam zaproponowałem, że ich odprowadzę. Potem toczyłem długą, bezładną rozmowę, odpowiadając na pięć pytań naraz; dużo było gwaru, śmiechu, pocisk lądował i znów się podnosił, podróżni zmieniali się, a ja wciąż stanowiłem ośrodek powszechnego zainteresowania; naraz zauważyłem, że w kabinie zostały ledwo cztery osoby. Otrzeźwiałem, jakbym się zbudził. Odezwały się głośniki, rakieta opadała ku Ziemi. Byliśmy nad małą stacyjką syberyjską Kaletę. Zmieszany, bo nie wiadomo po co dałem się uwieźć na ten kraj świata, wysiadłem szybko na pusty peron; razem ze mną wysiadł młody kosmodromista, którego poznałem w drodze. Popatrzywszy na zegarek, uściskał mnie i powiedział, że leci jutro na Fobosa, a teraz chce się jeszcze pożegnać z przyjacielem mieszkającym w okolicy — i tyle go widziałem. Tak że ostatnim jego słowem, które brzmiało mi w uszach, gdy znikł, było „pożegnanie”. I zostałem sam, niezdecydowany, co robić na odludnej stacyjce, w cichym, ciepłym zmierzchu, pełnym woni mokrych liści — bo deszcz przestał właśnie padać — wobec pokrytych mgłą pól i nadchodzącej nocy.

I wtedy uczyniłem pierwszą rzecz nierozsądną: nie chciałem tej nocy, nie żebym się jej obawiał, po prostu nie chciałem jej, a poddając się temu nierozumnemu popędowi, zjechałem na dolny poziom dworca, gdzie mieściła się podziemna stacja organowców. Kilka minut chodziłem tam i na powrót po pustym peronie, patrząc bezmyślnie w lustrzane płyty ścian, w których niewyraźnie odbijała się moja sylwetka. W pewnej chwili wsunięta do kieszeni ręka trafiła na jakiś przedmiot półsztywny, niewielki, chrzęszczący: gałązkę mego wieńca olimpijskiego.

Z niskim, przenikliwym sykiem wypadł z tunelu organowiec, błysnął stalą boków, przeciągle stęknął hamownicami i znieruchomiał. Po dwudziestu sekundach jechałem już na zachód, w ślad za słońcem, które niedawno skryło się pod horyzont. Wagon kołysał się ledwie wyczuwalnie i nabierał pędu, przeganiając obrót Ziemi. W przedziale poza mną nie było żywej duszy. Otworzyłem radio. Po końcowych słowach wiadomości wieczornych usłyszałem pierwsze, wznoszące się majestatycznie tony symfonii Pożegnalnej Kreskaty.

— Cóż u licha z tym pożegnaniem?! — żachnąłem się i wyłączyłem radio.

Organowiec nie kołysał się już i nie wibrował, całą mocą przeszywając przestrzeń. Nagle jego tor wynurzył się na powierzchnię ziemi; za oknami zafalowało coraz jaśniejsze, coraz żywsze światło; doganiałem uchodzący na zachód dzień. W ciszy, która nastała po zamknięciu radia, tym donośniej odzywały się w głowie cztery powolne, do fanfar podobne, tony introdukcji symfonicznej. Wstałem i zacząłem chodzić między fotelami. W perłowych oczkach ściennych informatorów wyskakiwały coraz to nowe nazwy mijanych stacji, potem znowu zrobiło się ciemno — pocisk dotarł do brzegu Europy i skoczył w głąb wielkiego tunelu, gnając pod dnem Atlantyku ku Grenlandii.

Kiedy pierwsze znajome nazwy zaczęły przebiegać w informatorach rządkami świecących liter, pomyślałem raptownie, że muszę się zobaczyć z ojcem. Ależ oczywiście, po to jechałem przecież do Grenlandii! To było jak objawienie. Spytałem o najdogodniejsze połączenie i niebawem wysiadłem na stacyjce w szczerym polu; przezroczysta rura pociągu biegła prosto jak strzelił w obie strony, malejąc w oddali, na wschodzie pogrążona już w mroku, ku zachodowi grająca czerwonym blaskiem zorzy. Niosło się od niej słabnące, coraz wyższe i dalsze granie jakby trąconej struny, które znów przypomniało mi Symfonią. Wzruszyłem ramionami.

Po drugiej stronie stacyjki opodal peronu czekał już na gazonie wezwany z organowca helikopter. Wysoka trawa ciężka była od rosy i przemoczyła mi spodnie do kolan. Klnąc pod nosem, wsiadłem i poleciałem prosto do domu. Kiedy mój wehikuł opuszczał się. na ogród, dzień, dognany w nieustającym pościgu na zachód, znowu począł gasnąć, ale nie zwróciłem na to uwagi. Nawet nie zatrzasnąwszy drzwiczek za sobą, pognałem do domu. Był pusty. Znów rozmowa z informatorem (jestem widać skazany dziś na wyłączne towarzystwo automatów! — pomyślałem zgryźliwie). Babka i matka były w mieście, a ojciec brał udział w zjeździe lekarzy na Antarktydzie. Postanowiłem odszukać go, i to bez zwłoki. Helikopter był oczywiście zbyt powolny, poleciałem więc na dworzec rakietowy, który góruje nad północnym przedmieściem Meorii. Już z daleka ujrzałem jego kopułę płonącą w ostatnich promieniach słońca. Zostawiłem helikopter na szczytowej platformie dworca i poszedłem w stronę ruchomych schodów, gdzie po szklanym globusie informatora snuły się kolorowe światełka. Bezpośredniego połączenia z Antarktydą w najbliższych minutach nie było; musiałem lecieć na Trzeci Sztuczny Księżyc i tam przesiąść się do rakiety odchodzącej na biegun. Wstąpiłem na stopień schodów sunących w dół. ku peronom. Minąłem pierwszy poziom; po ścianach płynęły świetliste napisy:

TAJMYR — KAMCZATKA — NOWA ZELANDIA — CZTERY MINUTY BRAZYLIA — ZIEMIA OGNISTA — SIEDEM MINUT

Przyszło mi do głowy, że właściwie mógłbym lecieć do Patagonii i skorzystać z miejscowego połączenia z Antarktyda, ale nie ruszyłem się z miejsca. Schody jechały w dół; minąłem drugi, trzeci i czwarty poziom; ludzi było coraz więcej. Błysnął napis:

ARCHIPELAG MALAJSKI — ODJAZD

i równocześnie rozległo się stłumione dudnienie, które zaraz ucichło; gdzieś na wysokości wibrował świst ładujących pocisków, słychać było podźwiękiwanie zamykanych klap i daleki głos. który mówił: „Pęk bezpośredni Mars–Dejmos–Ziemia osiem sekund opóźnienia”, za przejrzystymi taflami migały strumienie ludzi, a ja opadałem coraz niżej, aż białe światła peronów komunikacji ziemskiej ustąpiły błękitowi peronu satelitów. W tłumie śpieszących skierowałem się ku torom, ale po drodze cała moja energia przepadła gdzieś, jakby uszła wraz z ostatnim blaskiem zachodu, który wlewał się w głąb hali przez szkliste ściany.

Przylecę na Antarktydę, odszukam miejsce posiedzenia i wywołam ojca z sali — będzie uradowany, ale i zaskoczony, spyta, czy czegoś chcę. I co mu powiem? Że musiałem, koniecznie musiałem go widzieć? Na to nie trzeba było lecieć — był przecież telewizor. Więc co, że chciałem dotknąć jego ciemnego ubrania, poczuć ciepło jego rąk? Powiem mu to w jakimś wielkim korytarzu, za drzwiami będzie się rozlegał głos prelegenta i ojciec ze wszech sił będzie udawał, że wcale mu się nie śpieszy na salę, a ja będę stał, patrzał na niego i nawet się nie odezwę — bo cóż mu powiem? Przecież Gea odlatuje dopiero za kilkanaście dni, więc ten nagły pośpiech, cała ta rakietowa eskapada dziś w nocy nie ma w ogóle sensu.

To było jasne. Porzucając zamiar lotu na Antarktydę, byłem w zgodzie z rozsądkiem. Ale kiedy wolnym krokiem oddalałem się od torów, na które wchodziły rakiety, czułem ostry żal. Oparty o balustradę, patrzałem, jak na teleforach wyskakują zielone światła sygnałowe, jak rakiety nabierają szybkości, jak szkarłatne litery na ich bokach zlewają się w dygocące smugi, a pociski z przenikliwym świstem wpadają w głąb wyrzutni i opuszczają jej wylot, wzniesiony o dziewiętnaście pięter nad poziom peronów, całe przemienione w pęd, wyrzucając postrzępione płaty ognia. Sekunda — i znikły w ciemniejącym niebie. Twarz moją owiał duszny, nagrzany podmuch o smaku żelaza, dudnienie ucichło i zostałem sam. Wzdłuż peronów nad szpalerami wejść do elewatorów płonęły jaskrawymi liniami jarzeniówki, a za szkłem ścian osiadał zmierzch coraz gęstszy — mój drugi zmierzch tego dnia.