Выбрать главу

Na wolny tor wchodziły rakiety pozaziemskie: długie, obłe, podobne do ryb o spłaszczonych czaszkach, a w głębi hali zapalały się napisy:

KSIĘŻYC: MORZE DESZCZÓW — APENINY — MORZE OBŁOKÓW — BIEGUN POŁUDNIOWY — CZTERY MINUTY

Rozpoczął się nowy przypływ ludzi. Grupa dziewcząt zdążająca z górnego poziomu tak się śpieszyła, że biegły po miarowo sunących w dół schodach; ostatniej otworzyło się zawiniątko, sypiąc kolorowymi drobiazgami. Dziewczyna zrobiła rozpaczliwy ruch, jakby chciała zawrócić, ale przynaglona okrzykami towarzyszek, machnęła ręką i pobiegła do rakiety. Po chwili zielono zamrugały telefory i powietrze zadudniło na znak, że pęk księżycowych pocisków odszedł. Zrobiło się prawie pusto. Błądząc wzrokiem po hali drgnąłem ze zdziwienia, ujrzawszy datę świecącą nad globusem informatora. Dziś właśnie jest Święto Obalenia Granic! To dlatego matka udała się do miasta! Ciekawe, czy babka włożyła tę nową suknię, czy też, spłoszywszy się po swojemu, w ostatniej chwili przywdziała codzienny fiolet? A czy oglądały mój bieg maratoński? Myślałem tak, kierując się ku wyjściu; wtem stopa potrąciła o jakiś przedmiot. Była to jasnozłota, nakrapiana błękitnym maczkiem piłka, którą zgubiła jedna z księżycowych dziewcząt. Żal mi było zostawić tę piłeczkę, taką bezpańską w ogromnej hali, pełnej odgłosów nieustannego ruchu. Schowałem ją do kieszeni, przy czym laur dał znać o sobie delikatnym szelestem listków, i szybko ruszyłem do wyjścia. Tuż przy nim siedział jakiś człowiek. Pogardziwszy fotelami, spoczywał na sporym pakunku, wyciągając nogi daleko przed siebie, i z rękami skrzyżowanymi na piersiach głośno i fałszywie gwizdał symfonię Pożegnalną.

Cóż to za bęcwał tak koncertuje! — pomyślałem. Spojrzeliśmy na siebie i jednocześnie wydaliśmy okrzyk zdumienia. To był Peutan, mój kolega ze studiów mechaneurystycznych. Zaczęła się bezładna rozmowa z pociąganiem za rękawy, postępowaniem krok naprzód i w tył, poklepywaniem i powtarzającym się refrenem: „A pamiętasz, jak profesor?”, „A pamiętasz?”, „A pamiętasz?…”

— To dopiero niespodzianka — powiedziałem na koniec — ale, pozwól, co ty tu właściwie robisz o tej porze, w święto?

Roześmiał się triumfalnie.

— Czekam na Nitę. Dziś wraca, za niecałą godzinę tu będzie. Już nawet z nią mówiłem, wiesz?!

To była jego dziewczyna. Przed rokiem skończyła studia i przebywała na sześciomiesięcznej praktyce na stacji kosmodromicznej Tytana, jednej z najodleglejszych w całym układzie słonecznym.

— Strasznie się cieszę — powiedziałem czując, że te słowa zupełnie nie odpowiadają prawdzie. Wesoły nastrój, wywołany nieoczekiwanym spotkaniem, od razu mnie opuścił. Peutan nie dostrzegł tego wcale.

— Mam dla niej niespodziankę — stuknął lekko nogą w paczkę. — Niagara. To jej kot. Urodził się właśnie, kiedy odjeżdżała. Ale teraz jest już grzeczny. Drapaka mógł dać, co prawda, więc na wszelki wypadek wsadziłem go do pudła.

— Z kotem wybrałeś się na spotkanie? — powiedziałem ze złośliwością, której nie zdołałem powściągnąć. — Na twoim miejscu przyszedłbym z kwiatami.

— Kwiaty też są, tam, w środku. — Peutan powtórnie tknął nogą paczkę, która odpowiedziała zdenerwowanym miauknięciem. — No, a co ty tutaj robisz, zwycięzco olimpijski? Nie masz pojęcia, jakeśmy wszyscy wrzeszczeli, kiedy finiszowałeś, chociaż żałowaliśmy, żeś nie biegł w barwach naszej uczelni. No, pokażże się, odwróć się do światła, niech ci się przypatrzę, przecież tak…

Nie dokończył. Z ust wyrwał mu się okrzyk zakończony przeciągłym gwizdnięciem.

— Co ty tu masz? To ty na Centaura lecisz? Gwiazdy kiełzać?… Maratończyku! Doktorze! Draniu! I ani słowa nie pisnąłeś?!

Ostrożnie, jakby to była rzecz bardzo krucha, dotknął małego, białego emblematu Gei, który miałem przypięty na piersi. Teraz należało rozpocząć długie opowiadanie, ale do tego naprawdę nie byłem w tej chwili zdolny. Więc powiedziałem tylko:

— Zazdrościsz mi?

— A żebyś wiedział, że tak! — palnął i zaśmiał się krótko.

— A wiesz co? Ja tobie także! — wyrwało mi się. Powiedziałem to takim tonem, że Peutan o nic już nie pytał. Przez kilka sekund staliśmy w milczeniu, patrząc na siebie, na koniec on wyciągnął rękę i uścisnął moją jakoś uroczyście, mówiąc:

— No to co? Pożegnamy się chyba? Będziesz nam składał telewizyty?

— Na pewno. Jak długo się da.

— No, pamiętaj!

Jeszcze raz spojrzeliśmy na siebie i ruszyłem do wyjścia. Powietrze wypełnił szum i świst startujących rakiet, a kiedy ucichł, daleko za moimi plecami odezwało się gwizdanie Peutana.

Sprzed dworca rozchodziły się w różne strony całe kondygnacje ruchomych chodników. Wybrałem ten, który dążył do parku nadrzecznego, i oparłszy się o balustradę patrzałem na przepływającą światłami panoramę miasta.

W szerokich alejach płonęły daleko stojące od siebie niebotyczne gmachy, otoczone pierścieniami ogrodów o drzewach czarnych jak węgiel na tle biało rozjarzonych ścian. Był to jakby wielokilometrowy pochód mrocznych, lesistych wysp, z których środka wzbijały się w niebo jaśniejące wieże. W dole rozpościerała się nawierzchnia ulic, gładka, rozległa przejrzysta jak lód, z pulsująca w głębi siecią tuneli. Każdy piać, każdą ulicę podszywał pęd wehikułów rozmazujących się od szybkości w długie, kolorowe smugi, niczym cyrkulacja krwi w arteriach gigantycznego organizmu. Blask dobywający się z kryształowych podziemi miasta mieszał się z ulewami barw padającymi z góry. Złote i liliowe ogniotryski reklam wspinały się po ścianach; na najwyższych kondygnacjach gorzały diamentowe wystawy, ludzie wypadali z magazynów, objuczeni paczkami, i wskakiwali do czekających helikopterów, które w rozpylonych słupach światła unosiły się i zawisały u wszystkich pięter niczym pszczoły rojące się nad plastrami gigantycznego ula. Na skrzyżowaniach lotniczego ruchu gorączkowo mrugały telefory, pod zielonkawo przyćmionym szkliwem ulic przetaczały się lawiny pojazdów, wszędzie panował podniecający, nerwowy pośpiech świątecznego wieczoru, a ja płynąłem przez to kotłowisko spokojny, chłodny, patrząc obojętnie, jak oparte o poręcz chodnika ręce barwią się to cytrynowo, to błękitnie, to purpurowo, jakby zanurzone znienacka w krew.

Po jakimś czasie światła zrzedły, ruch osłabł, w miejsce niebotycznych budowli pojawiły się domy, potem domki, za to ogrody poczęły rosnąć, powiększać się, rozprzestrzeniać coraz szerzej, aż wreszcie ruchomy chodnik skończył się. Pozostawiwszy seledynowy lampion jego stacyjki daleko za piętami, poszedłem przed siebie, z przyjemnością czując miękką, wilgotną ziemię pod stopami. Za bramą parku otoczyły mnie drzewa. W śródmieściu potężny blask ulic oślepiał niebo i zdawało się, że jest już ciemna noc. Teraz ujrzałem w górze błękit mroczny, ale jeszcze bez gwiazd. Niebo zachodu promieniało ostatkami stygnącej, przyprószonej srebrną mgłą czerwieni. Była to godzina, kiedy na ławkach ogrodowych, tam gdzie świateł jest najmniej, siadają pary, szepcząc do siebie słowa, których nikt na świecie nie zna, choćby sam mówił je nieraz, bo w dziwny sposób treść takich rozmów, takich spotkań wymyka się z pamięci, ulatnia się z niej, jak parujący niepostrzeżenie eter i pozostaje tylko odurzający, słodko—gorzki osad, wspomnienie nastroju, po brzegi wypełnionego oczekiwaniem jakichś wielkich, ciemnych oczu, rozwartych tuż u własnej twarzy, i szeptu, który oprócz woni oddechu, tonu głosu nie znaczy nic, jak muzyka, która nie znacząc pozornie nic, oznacza przecież wszystko.