Выбрать главу

Szedłem przez park. Daleko, sponad czarnych w mroku drzew wstawały świetliste sylwety wieżowców, a po alejkach chodziły pary, zajmowały ławeczki, tuliły się z dala od lamp jaśniejących pośród gałęzi, a ja kroczyłem minio, czując ściśnięte w kieszeni pięści jak dwa kawały kamienia i odwracając wzrok. A jednak kiedy przemierzyłem cały park i wyszedłem na ogromne, puste bulwary nadrzeczne z wielokrotnymi naszyjnikami świateł odbijających się w czarnej wodzie, miałam jeszcze pod powiekami obraz tych ciemniejszych od nocy ciał zwartych w jakimś bezradnym zapamiętaniu, gubiących się w uścisku, który jest jak gdyby próbą zniweczenia ostatnich granic między dwojgiem ludzi, a w głowie rozlegały się cztery wysokie tony introdukcji symfonicznej.

Stanąłem na krawędzi nabrzeża. Rzeka łagodnym zakolem obejmowała łuny miasta, a w dole, pode mną, nurt płynął bez najsłabszego odgłosu, gładki, milczący, kołysząc odbiciami lamp jakby z nieskończoną łagodnością. Wyjąłem rękę z kieszeni, rozluźniłem pięść. Wypadł z niej zmięty, pokruszony liść lauru.

— Cóż za głupiec! — powiedziałem i poszedłem dalej, przyśpieszając kroku. Kilkaset metrów ponad zakrętem rzeki wznosił się grobowiec Nieznanego Kosmonauty, starodawna, panująca nad całym miastem ścięta piramida, ulubiony cel moich wędrówek chłopięcych. Niemal na oślep skierowałem się ku schodom w tej wielkiej skarpie. Ledwo stanąłem na pierwszym stopniu, ruszył bezszelestnie, niosąc mnie w górę, i było to, jak gdyby całe miasto nieskończenie delikatnym, a przecież nieustępliwym ruchem porzucało mnie, uchodziło spod stóp, coraz dalsze i dalsze, rosnąc w głębi horyzontem świetlistych wieżowców. Chodnik stanął. Byłem na płaskim szczycie piramidy, przed pomnikiem Kosmonauty.

Na gigantycznej bryle meteorytu, czarnej, jakby zapiekł się w niej mrok otchłani, w których krążyła przez wieki, leży na wznak rzucony człowiek. W dzień widać tego obalonego kolosa z najdalszych placów miejskich; spod pleców wystrzela mu w bok i w górę odłam bełtu rakietowego zwrócony ostrzem w niebo, wskazując kierunek, z którego przybył. Teraz, w odblaskach dalekiej łuny miasta, olbrzym zatracił człowiecze kształty. Fałdy jego kamiennego skafandra ciemniały jak wyrwy ściany skalnej i ludzka była tylko głowa, naga, ogromna, ciężko odrzucona w tył, spoczywająca skronią na wypukłości głazu. Ruszyłem z miejsca. Krok rozległ się na granicie niczym w rozrzedzonym powietrzu. Za torsem leżącego panował mrok zupełny; obszedłszy posąg dokoła, stanąłem nagle na wprost twarzy. Wznosiła się nade mną jak obryw górski, tak wielka, że nie mogłem ogarnąć jej spojrzeniem. Zdawało mi się, że słyszę w panującej głuchej ciszy tony symfonii Pożegnalnej. Byłem trochę pijany patetycznym uczuciem osamotnienia, które narastało z każdą chwilą; powiedziałem sobie: oto mój towarzysz tej nocy. Podźwignąłem się na krawędź meteoru i siadłem tuż pod okiem olbrzyma. O wyciągnięcie ręki za mną słabo i tajemniczo błyszczała wypukła tarcza powieki. Nogi opuściłem w pustkę; tam, pod stopami, rozpościerała się Meoria.

Nad bezkresnym morzem świateł górowały dwa jego źródła potężne. W centrum starej dzielnicy naukowej jaśniał gmach Uniwersytetu, wzniesiony u schyłku XXI wieku, ogromna budowla o liniach tak stromych, tak rwących w górę, że niemal padających na siebie. Jest w nich jakaś nieokiełznana, radosna buntowniczość, wyzwanie rzucone sile ciężkości przez owych pierwszych architektów, których wizje kształtowała epoka rakiet, ostrość pocisków nad—dźwiękowych i wybuchowe krzywe ich wzlotów. Naprzeciw tego tysiącletniego kolosa, urągającego grawitacji, jakby w niebo wystrzelonego ze wszystkich naraz kryształowych kolumnad, stoi drugi, nowożytny już bastion Pałacu Mechaneurystyki. Wobec jego skupionej prostoty, która jest samym światłem zastygłym w nieważką konstrukcję promieni, Uniwersytet zdaje się prymitywny i burzliwy gwałtownością kształtów ukazujących zapamiętanie dawnych architektów, którzy napinali budulec do ostatnich granic wytrzymałości. Dziesięć wieków dzieli te dwa dzieła budownictwa ziemskiego. Ale czym był ten czas w porównaniu z wiekiem głazu meteorytowego pode mną? Na jego skorupie, zeszklonej od żaru, który wydał planety, spoczywało w tej chwili dwu ludzi. Jeden, kamienny, uosabiał tych wszystkich, co nie powrócili z otchłani. Drugi, żywy, miał w nią wyruszyć. Cóż za spotkanie! Jaki krąg dziejów zamykał się tu i otwierał, zwrócony ku niewiadomemu! Myślałem tak z opuszczonym w ciemność wzrokiem, podpierając głowę rękami. Wtem kamienne powierzchnie mego otoczenia wystąpiły z mroku, oblane drgającym blaskiem. Nad Pałacem Mechaneurystyki rozwijały się w powietrzu ogniste draperie, gasząc światło gwiazd: sztuczna zorza polarna wstępowała z ziemi w niebo odwróconym wodospadem srebra, a na jej falującym tle niewidzialna dłoń pisała płomieniem:

BAL SIĘ ROZPOCZYNA!

Wtedy rozgwieżdżone czeluście miasta drgnęły, wyrzucając z siebie setki, tysiące, dziesiątki tysięcy iskromiotów, rac, ogni bengalskich łopocących światłem ponad najwyższymi wieżami, a z parków wznosiły się, jakby na ich spotkanie, balony o groteskowych kształtach pajaców i fantastycznych maszkar; zarazem w wypełnionej srebrna wy m półmrokiem przestrzeni między Pałacem i Uniwersytetem zadrżało mrowie szkarłatnych, liliowych i szmaragdowych pierścionków — to szykował się kulig studencki, a śmigła helikopterów, zakończone lampkami, wirując tworzyły świetliste obrączki. Patrzałem na to wszystko niechętnie, mrużąc oczy od natarczywych świateł, urażony: gdybyż Ziemia, już daleka i obojętna, zostawiła mnie rozważaniom G nieskończoności — ale ona zapraszała na tę karnawałową, błazeńską zabawę w takiej chwili! Aż do miejsca, w którym się schroniłem, przywiał wiatr echo dalekiego krzyku tłumów. Usiłowałem jeszcze ocalić moją tragiczną samotność, lecz na myśl, jak hucznie przywitaliby dawni koledzy zwycięskiego maratończyka i badacza gwiazd, zawahałem się; coraz bardziej było mi żal, że nie jestem tam, w dole. Przez chwilę walczyłem jeszcze z pokusą, aż porwałem się na równe nogi, zeskoczyłem na płaski szczyt piramidy i wezwałem helikopter. Po minucie wyłonił się z ciemności i opadł wolno przede mną, owinięty festonami kwiatów, z zapraszająco oświetloną, pustą kabina. Ledwo jednak wsiadłem i poczułem, jak niesie mnie powietrzny nurt, przyszła nowa myśclass="underline" A co, jeśli spotkam tam Annę i zobaczy mnie roześmianego, tańczącego przed jutrzejszym pożegnaniem?

Pośpiesznie zmieniłem kierunek lotu i niebawem już tylko srebrny odblask chmur wskazywał miejsce, w którym zniknęła Meoria.

Nie wiem, jak długo leciałem. Od czasu do czasu w dole przepływały miasta jak ogniste plamy wysnuwające w ciemności cienkie, rozjarzone nici dróg; mój pojazd chybotał się niekiedy w powietrznych prądach, szkła opalizowany od kondensującej się wody. Kilka razy ujrzałem nad sobą gwiazdy; potem z widokami tej nocnej podróży mieszać się poczęły majaki snu. Kiedy ocknąłem się, za szybami pędziły grube zwały chmur, po wierzchu czarnych, od dołu zalanych blaskiem. Pomyślałem, że dolatuję do jakiegoś miasta, i zacząłem się opuszczać. Chmury rozstąpiły się, ujrzałem ziemię, całą w blasku, a jednak nie była to okolica zamieszkała. Ze słabym wstrząsem helikopter dotknął gruntu. Wysiadłem.

Znajdowałem się w alei pustego parku, objętego spokojną, błękitną pożogą. Grupy świerków gorzały niby jakieś zimne pochodnie, topole przemieniły się w rozjarzone świeczniki, a spiętrzone nade mną korony kasztanów promieniały jak planetarne mgławice. To pod działaniem niewidzialnych emitorów nadfiołkowych świecił zielony barwnik roślinny. Każdy liść, każda łodyżka, każde źdźbło trawy było źródłem mgławej luminiscencji. Poszedłem przed siebie ścieżką, ciemną w morzu światła jak czarny strumień o rozpalonych brzegach. Martwe, ciemne były tylko pnie, konary i — jakby na przekór porządkowi dnia — kielichy kwiatów. Wszechobecny, bijący zewsząd blask odrealniał otoczenie; kiedy budził się wiatr, nieruchome kiście światła, rozpadały się; żywopłoty falowały ogniem, a strzeliste altany kłoniły się niczym ogarnięte płomieniami okręty.