Выбрать главу

Doszedłem do fontanny otoczonej klombami. Tysiąc tęcz łamało się w biczu tryskającej wody. Dokoła basenu biegła kamienna ławka. Usiadłem na niej, zapatrzony w park. Jego srebrne masywy szyła czarna koronka gałęzi. Znowu naszła mnie senność. Przyjmowałem ją jako coś dobroczynnego; kamienna płyta ławki wydała mi się godnym pożądania łożem, opuszczając powieki, czułem się jakby poza światem i życiem.

…Leżałem w gorącym piasku plaży. Słońce stało wysoko, był odpływ, morze cofało się, tylko pojedyncze szumiące fale jeszcze wracały, oblewały mnie i cofały się, aż spłynęła ostatnia i zostałem porzucony, sam, na suchym, twardym brzegu… jawy.

Otworzyłem oczy. Dobiegł mnie słaby odgłos płaczu. Podniosłem głowę — płynął z bliska. Wstałem, rozbity i zdrętwiały, i obszedłem okrągły basen. Na tej samej ławce kamiennej, z drugiej strony fontanny, kuliło się dziecko — mały, może czteroletni chłopczyk. Na zamorusanej twarzyczce świeciły ślady łez. Kiedy mnie zobaczył, przestał płakać. Oczadziały snem, zdumiony, milczałem. Patrzyliśmy na siebie długo, obaj zaskoczeni i posępni. On pierwszy miał tego dość.

— Co ty tu robisz? — spytał grubym od chrypki głosem. Straciłem rezon. Niełatwo przyszłoby mi odpowiedzieć na to pytanie.

— A co ty tu robisz? — rzekłem, starając się nadać głosowi poważne, mentorskie brzmienie.

— Ja się zgubiłem.

— Gdzie twoi rodzice?

— Nie wiem.

— Skąd się tu wziąłeś?

— Przyleciałem.

Po dłuższej indagacji dowiedziałem się, że przybył z rodzicami na wycieczkę i koniecznie chciał zobaczyć konia.

— Jakiego konia?

— Jak to, nie wiesz? Ja myślałem, że ty też byłeś u konia.

Jak się okazało, do parku przylegał ogród zoologiczny. Był w nim z rodzicami. Ale do konia nie doszli. Ojciec powiedział tak: „Musimy już wracać. Wsiadaj do samolotu. Jak będziemy lecieli, złożysz koniowi telewizytę”.

Ale on chciał pogłaskać konia. Więc wsiadł do samolotu i wysiadł z drugiej strony, tak że nikt tego nie zauważył. A swój naręczny teleranik, połączony falą radiową z teleranem rodziców, żeby wiedzieli zawsze, gdzie on jest, zdjął z ręki i schował pod fotelem. A potem poszedł do konia. O zmierzchu wrócił do parku, ale rodziców nie było. Więc błąkał się długo i wołał, ale nikogo nie było. Aż znalazł te ławkę. Próbował spać, ale nie mógł.

— Bałeś się?

Nie odpowiedział. Co tu z nim robić? Spytałem, gdzie mieszka. Nie wiedział.

— Ile słońc świeci nad twoim domem? — spytałem po namyśle.

— Dwa.

— Dwa?

— Nie, jedno.

— Więc nie dwa, tylko jedno?

— Jedno.

— Na pewno?

— Może na pewno.

Z takimi informacjami niewiele mogłem począć. Odwieźć go do najbliższego portu lotniczego? Naraz zakłócił moje rozważania:

— Czy ty też się zgubiłeś?

— Nie. Skąd ci to przyszło do głowy?

— Tak myślałem.

— To się myliłeś. Dorośli nigdy się nie gubią — rzekłem energicznie, żeby nie dopuścić do niepożądanego obrotu rozmowy. Mały popatrzył na mnie przeciągle, ale nic nie powiedział. Naraz rozkaszlał się głośno. To przesądziło sprawę. Tak, innej rady nie było. Nigdy mi się to jeszcze nie przytrafiło, ale wiedziałem, co należy zrobić. Okryłem dziecko kurtką i sięgnąłem po teleran. Dobywając go z kieszeni, odkryłem w niej jakiś okrągły przedmiot: złocistą, nakrapianą piłeczkę, którą podjąłem na dworcu rakietowym. Dałem ją małemu, a sam odnalazłem nie przyciskany dotąd guziczek na krawędzi teleranu, otoczony czerwonymi literkami:

WSZYSTKIE ZAKRESY

Nacisnąłem go — iż aparacika buchnęła wrzawa: głosy ludzkie, prędkie gwizdanie stacji automatycznych, sygnały dalekich statków i kontynentów, buczenie nadajników rakietowych, strzępy słów, muzyki, śpiewu, wszystko to, stopione w milionogłosy gwar, biegło z płaskiego pudełeczka. Pochyliłem się nad aparatem i cicho — bo nie chciałem, żeby malec mnie słyszał — powiedziałem sakramentalne słowa:

— Uwaga! Człowiek w niebezpieczeństwie!

Powtórzyłem to trzy razy i czekałem. W głębi głośniczka coś drgnęło. Rosła tam cisza, zataczając coraz szersze kręgi, jakby ktoś kamień rzucił w bezkresną wodę. Dziesiątki tysięcy głosów milkło, rozlegały się sygnały oczekiwania:

— Odbiór! — mówiono. — Uwaga, odbiór!

Jeszcze ktoś o coś pytał, jeszcze tu i ówdzie rozlegały się szybkie serie impulsów nadawczych, a tymczasem moje słowa przekazywały stacje translacyjne dalej i dalej; zdawało się, że słyszę echa własnego głosu, który w ułamku sekundy obiegł całą kulę ziemską, a potem, skupiony w emitorach kierunkowych, został rzucony w przestworza. Odezwały się stacje kosmodromiczne sztucznych satelitów i Księżyca, pracujące z jednosekundowym opóźnieniem, przyjęły wezwanie i przeszły na odbiór, aż cała wewnętrzna sfera panowania człowieka zamarła i delikatny szmer głośniczka w teleranie przerywał już tylko nigdy nie ustający tykot atomowych zegarów obserwacyjnych. Naraz jakiś pilot księżycowy odezwał się, pytając, co się stało. Jakiś gruby głos kazał mu się natychmiast wyłączyć i nastała cisza. To było w piątej sekundzie po moim wezwaniu. A w szóstej, tak jak było trzeba, zacząłem krótko i rzeczowo mówić: Odnaleziono dziecko, nazywa się Pao, ma trzy i pół roku, orzechowe oczy i tak dalej. Potem znów nastała cisza, przestrzelona krótkimi gwizdnięciami stacji translacyjnych, i naraz dwie odezwały się równocześnie: oznajmiały, że mają zanotowane zgłoszenie rodziców i już od pięciu godzin czekają wieści. A potem — w dwudziestej drugiej sekundzie — wszystkie przerwane połączenia wznowiono, wszystkie stacje okrętów i rakiet odezwały się, automaty kończyły wypowiadanie urwanych w połowie zdań, ludzie się śmiali i rozmawiali, i znowu burzliwy gwar przelewał się w miniaturowym głośniku.

Na rodziców chłopca czekaliśmy jeszcze dwie godziny. Najpierw rzucałem do małego piłkę; odrzucił ją sumiennie, bez uśmiechu, niemal ponuro; naraz zauważyłem, że zbiera mu się na płacz. Wtedy przypomniałem sobie, że zwyciężyłem w maratonie; to była doskonała myśl! Opowiedziałem mu całą rzecz jak najdokładniej; miał zrazu pewne wątpliwości, ale przekonała go gałązka lauru. W najdramatyczniejszym momencie uczyniłem pauzę — i przedłużyłem ją: malec spał z głową na moim ramieniu. Ślady rozmazanych łez zabrudziły mu policzki; od czasu do czasu marszczył się i pochlipywał. A kiedy nad wzgórzystym konturem lasów zajaśniała różowa smuga, ogród zgasł nagle, jak zdmuchnięty, i niemal równocześnie usłyszałem daleki pobrzęk: nadlatywali rodzice. Wówczas na myśl, że będę musiał z nimi rozmawiać, może nawet powiedzieć, skąd się tu wziąłem, że będą mi dziękowali i zapraszali do siebie, ogarnęła mnie panika. Jak mogłem na j ostrożnie j, złożyłem chłopca na kamiennej ławce, podłożyłem mu pod głowę zwinięte rękawy kurtki, w palce wetknąłem piłeczkę i jak ścigany pobiegłem do mego helikoptera. Ten ostatni szalony postępek nie należał już do nocy, bo kiedy uniosłem się w powietrze, prosto w oczy trafił mnie pierwszy promień wschodzącego słońca.