Выбрать главу

21 lipca 3123 roku widziałem się po raz ostatni z Anną. Spotkaliśmy się w Porsangoer, małej stacyjce bezpośredniej linii Eurazja–Ameryka, położonej nad fiordem tej samej nazwy. Stromą, krętą ścieżyną wspinaliśmy się na szczyt nadbrzeżnej skały, od czasu do czasu przystając dla nabrania tchu. Donośnie rozlegał się szum niewidzialnego morza. Na samym wierzchołku uderzył w nas porywisty wiatr. Zatrzymaliśmy się z opuszczonymi dłońmi i bijącymi sercami. W dole toczyła się nieubłagana walka dwu krajobrazów. Jeden, wyniosły, zastygł jakby w oczekiwaniu klęski, drugi atakował go niezmordowanie szeregami czar—no—białych wzgórz, które z łoskotem waliły o skałę.

— Czy pożegnałeś się już z Ziemią? — nie patrząc na mnie, półgłosem spytała moja towarzyszka.

— Robię to w tej chwili — odparłem równie niegłośno.

Anna zbliżyła się swoim lekkim krokiem do spiętrzonych głazów i wyszukała miejsce najlepiej odpowiadające kształtowi pleców, niby stworzone tam dla niej i od wieków czekające tej chwili. Zawsze z ukrytym podziwem obserwowałem, jak w naturalny sposób umiała pośród najdzikszej głuszy odkrywać takie drobne dogodności.

— Z kim się widziałeś? — spytała.

— Byłem dziś w domu, u profesora Muracha, u przyjaciół… bo ja tu wszystkich zostawiam, Anno.

Słowa te zabrzmiały jak skarga, choć nie było to moim zamiarem.

— Tak się składa… — dodałem jakby w usprawiedliwieniu.

— A ja jestem ostatnia — powiedziała. Oboje patrzyliśmy nie na siebie, lecz w białe ciągi fal idących z czarnego oceanu; wyglądało to, jak gdyby następował cały horyzont. Niekiedy w czasie tej rozmowy odnosiłem wrażenie, że morze stoi, a my mkniemy przez nie i fale roztrąca pęd skalistego obrywu, na którego szczycie spoczywamy bez ruchu.

Spytała, jak długo będzie trwała podróż. Spojrzałem zdziwiony, bo już to jej mówiłem.

— Około dwudziestu lat — odrzekłem i sam się zdumiałem.

— A szybkość Gei będzie przekraczała połowę szybkości światła?

— Tak.

Sądziłem, że zapatrzyła się w dal, ale zastanowił mnie nieznaczny ruch jej warg. Nagle pojąłem: liczyła. Nie omyliłem się.

— Podróż będzie trwała około dwudziestu lat ziemskich — odezwała się — ale dzięki szybkości statku staniecie się starsi tylko o… — zamilkła, jakby niepewna swych cichych obliczeń.

— O piętnaście, a może szesnaście, ponieważ… — urwałem na widok nieopisanego uśmiechu, jaki pojawił się na jej twarzy.

— Gdy wrócisz, będę starsza od ciebie — wyjaśniła. Nie wiedziałem, co powiedzieć; było mi niewygodnie,

lecz nie ważyłem się zmienić pozycji, patrzałem w buczący przeciągle ocean i czułem, jak dzieli nas milczenie, to samo, które dawniej tak mocno łączyło.

— Anno — wyrzuciłem z rozpaczą — myślę, że byłem wobec ciebie szczery i dobrze nam było razem, i mogliśmy…

— Po co to mówisz? — spytała, wciąż patrząc przed siebie, jakby w trochę sennym zachwyceniu. Jej spokój zwiększał jeszcze moje osamotnienie.

— Mówię to, bo zdaje mi się w tej chwili, że jesteśmy sobie obcy, a przecież to nieprawda, Aniu… to nie może być prawda…

— A jednak to prawda — odparła i przyjąłbym te słowa biernie, gdyby nie to, że raz jeszcze uczyniła coś, co tak często mnie u niej zadziwiało: uśmiechnęła się ironicznie czy może smutno, nie umiem powiedzieć.

— Aniu…

Chciałem ją przyciągnąć do siebie, ale wyswobodziła się łagodnie.

— Jeżeli znaczę coś dla ciebie — powiedizała — to tylko dlatego, że byłam niezależna. Gdybym była inna, na pewno nie byłabym ostatnim człowiekiem, którego żegnasz…

— Może masz rację, chociaż nie wierzę w to, ale czy doprawdy musimy mówić o tym?

— Chciałbyś jakichś słów ładnych, melancholijnych może, które stałyby się rodzajem symfonicznego finale naszej znajomości? — rzekła z odrobiną szyderstwa. Już się nie uśmiechała. — A gdybym ci teraz powiedziała, że chcę…

— Proszę cię, daj spokój żartom — odparłem, a ona roześmiała się na widok poruszenia, które opanowałem o ułamek sekundy za późno. Zanosiła się od śmiechu, aż jej ciemne, wzburzone wiatrem włosy dotykały wysokiego głazu stanowiącego naturalne oparcie i opływały jego krawędź, jak kotłująca się pod nami woda — głazy urwiska. Jej śmiech zmieszał mnie, ale trwało to tylko chwilę. Potem przyszła myśl, która niejednokrotnie już nawiedziła ranie u jej boku: oto był drugi człowiek, cały, wielki, zamknięty świat, który spośród tysięcy wyróżniło i uczyniło dla mnie jednego coś niepojętego i potężnego. I oto ten świat uchodził, rozdzielało nas już tak wiele, że fizyczna bliskość .Jął była zupełnie bezradna. Dotknąłem jej dłoni; spojrzała mi w twarz. W jej oczach zapaliło się coś — ciepłe, miękkie światło.

— Anno — wyszeptałem — to wszystko prawda, wiem o tobie tak mało, a i ty o mnie; nie było jeszcze nic prócz możliwości, której nie jest dane się rozwinąć. Ale chcę, żebyś wiedziała, jak wiele dzięki tobie…

— Jakiś ty niemądry i uparty — odparła z uśmiechem. — Znów te okrągłe zdania?

— Więc cóż mam robić? — spytałem jak dziecko, a ona roześmiała się krótko, ale zaraz spoważniała i odchylając głowę w tył, rzekła:

— Bo ja wiem… Chyba pocałuj mnie… Nie widzę innego wyjścia…

Objąłem ją. Patrzyliśmy sobie w oczy. Bez trudu mógłbym odnaleźć pośród wszystkich odcieni nieboskłonu barwę jej tęczówek, w których teraz, jak w dwu małych niebach, stały odbicia miniaturowych słońc.

Wstała, wygładziła sukienkę i uważnie, nieufnie nawet przeglądała się w małym lusterku, czesząc włosy moim grzebieniem. Zawsze wzruszała mnie surowa prostota, jaka malowała się na jej twarzy przy owych toaletowych zabiegach, a teraz myśl, że widzę je po raz ostatni, ścisnęła mi gardło niewypowiedzianym żalem.

— Już późno, samolot ci ucieknie — powiedziała, a kiedy zerwawszy się z ziemi potknąłem się, ujęła mnie pod ramie drobna, silną ręką.

— Chodź, niezgrabiaszu. chodź, bo jeszcze zamiast na gwiazdę, polecisz do wody…

GEA

Kiedyś, w zamierzchłych czasach, ludzie byli więźniami przestrzeni. Spośród wszystkich ziemskich krajobrazów znali tylko ten, w którym rodzili się, żyli i umierali. Pierwsi podróżnicy pokonywać musieli gęstwiny puszcz, rwące rzeki, nieprzebyte łańcuchy górskie, a na kontynentach, rozdzielonych oceanami, życie toczyło się niezależnie, jak na odległych planetach. Jakże zdumieli się Fenicjanie, kiedy wypłynąwszy na morza południowej półkuli, ujrzeli słońce idące po niebie od prawej ręki ku lewej, a księżyc wschodzący za zwrotnikiem Koziorożca sierpem poziomym, tak że najpierw wychylały się zza horyzontu jego dwa czerwonawe rogi.

Przyszły czasy wypełniania białych plam na mapach globu, długich, mozolnych i bohaterskich wypraw wątłych żaglowców — epoka Kolumba, Magellana, Yasco da Gamy. ale Ziemia wciąż była ogromna i żeby ją opłynąć, nieraz ledwo starczyło życia ludzkiego; niejeden z tych, co pierwsi ruszali w taką podróż, nie ujrzał już ojczyzny. Dopiero w wieku maszyn planeta poczęła się zmniejszać; ludzie okrążali ją w ciągu miesięcy, tygodni, potem dni i wówczas okazało się, że zdobywając panowanie nad przestrzenią człowiek poruszył to, co przez wieki wydawało mu się najbardziej niewzruszone: czas.

Każdemu z nas zdarza się dziś w podróży to doganiać kończący się już dzień, to przedłużać lub skracać noc, to wreszcie przy locie w kierunku przeciwnym do obrotu Ziemi przeskakiwać nagle dzień tygodnia. Nikt się nad tym nie zastanawia, takie to oczywiste; ludzie pracujący na sztucznych satelitach przywykają do ich lokalnego czasu o rytmie snu i czuwania krótszym niż ziemska doba, lecz bez trudu odmieniają nawyki, kiedy wracają na Ziemię. Tak, przestrzeń stopniała, czas rozchwiał się, lecz wywalczone na nim swobody wciąż jeszcze są nieznaczne. Nawet kosmonauci powracający z dalekiej wyprawy, gdzieś spod orbity Saturna czy Plutona, przywożą we wnętrzu swego statku czas wcześniejszy od ziemskiego o trzy, cztery czy pięć dni, nigdy więcej.