Выбрать главу

Panorama wideoplastyczna — pomyślałem. W tej chwili ktoś położył mi rękę na ramieniu.

Przede mną stał człowiek wysoki, szczupły, nieznacznie przygarbiony, o ciemnorudej czuprynie z twardych, w pierścionki skręcających się włosów, mocno przylegających do czaszki. Twarz miał młodą, chudą, skłonną do marszczenia się, usta szerokie o cienkich, chwytnych wargach. Uśmiechał się mnąc policzki w mnóstwo drobnych fałdek i ukazywał bardzo białe, ostre zęby. Poznałem go, zanim się odezwał.

— Jestem Yrjöla — powiedział — konstruktor. Znamy się z widzenia.

Podałem mu rękę, którą mocno uścisnął, a potem lekko otworzył i dotknął jej wnętrza.

— Wioślarz? — spytał uśmiechając się, jeśli to było możliwe, jeszcze szerzej.

Skinąłem głową.

— Z tym będzie u nas gorzej. Ale ty przecież także biegasz, doktorze, prawda?

Ten sportowy wywiad rozbawił mnie.

— Owszem — odparłem — ale obawiam się, że tam — wskazałem ręką za szybę — biegać nie można? Tam nic nie ma, prawda?

— Co znowu! — zmartwił się moim niedowiarstwem. — To prawdziwy ogród… no… może… trochę mniejszy, niż stąd się wydaje…

Znów się uśmiechał. W połyskujących oczach, w twardej, rudej czuprynie, w twarzy miał coś pociągającego; dużo w niej było szelmowskiego, może nawet chytrego humoru.

Patrzył na mnie, mrugając szybko, jakby się namyślał nad kilkoma wypowiedzianymi przeze mnie słowami.

— Doktorze — powiedział — Gea to diabelnie wielka i zawiła historia, a nasza podróż jeszcze zawilsza. Wiesz co, zanim obejmiesz swoje królestwo, poświęć mi piętnaście minut czasu, dobrze?

Zaskoczony tym wstępem, raz jeszcze skinąłem głową. Wziął mnie za ramię i poprowadził w stronę najbliższej wnęki. Zjechaliśmy windą na dół. Liczyłem kondygnacje: winda stanęła na pierwszej. Otworzyły się drzwi, naprzeciw zwisały w gęstym półmroku splątane liście powoju. Pod podeszwami zachrobotał żwir, w nozdrza uderzył świeży, jodłowy powiew. Po kilkudziesięciu krokach obejrzałem się i przystanąłem zaskoczony. Wzgórzysta, rozległa okolica rozpościerała się na wszystkie strony, jak daleko mogłem sięgnąć wzrokiem; okryte gęstym poszyciem wzgórza, z których sterczały malownicze wapienne skałki, szły coraz dalej aż po widnokrąg, gdzie sinawymi krechami pochylały się kliny leśnych masywów.

— Doskonałe złudzenie! — wyrwało mi się. Yrjöla przyglądał mi się zasępiony.

— Czekaj — powiedział — przyrzekłeś mi piętnaście minut. Chodźmy dalej.

Przeszliśmy płachetkę trawnika opadającego w dół; drogę zamykały krzaki kwitnącego bzu. Mój przewodnik zapuścił się bez wahania w gąszcz. Ruszyłem za nim. Krzaki urywały się nad potokiem pieniącym się w kamienistych brzegach. Yrjöla przesadził go jednym susem; poszedłem w ślad za nim. Na drugim brzegu inżynier wspiął się bez widocznego wysiłku na wielki głaz i wskazał mi ręką miejsce obok siebie.

Przez długą chwilę milczeliśmy. Wiatr zdawał się tu silniejszy, jego żywiczny zapach wzmagał chłód bijący od potoku, który rozpryskiwał się pod naszymi stopami. Na drugim brzegu, w zakolu prądu, stały majestatyczne, posępne świerki kanadyjskie, a nieco dalej ogromna północna sosna o igliwiu błękitnym i srebrnym; jej podobne do barów niedźwiedzich korzenie wiły się i znikały w szczelinach skały. Chciałem spytać, czy to jest już złudzenie. Przez cały czas usiłowałem odkryć miejsce, w którym rzeczywisty park przechodzi w miraż wideoplastyczny stworzony zręcznie ukrytą aparaturą, lecz nie mogłem dostrzec najmniejszych śladów przejścia. Złudzenie było zupełne.

— Doktorze — powiedział niegłośno Yrjöla — nie wiem, czy słyszałeś, że jestem jednym z konstruktorów Gei? Proszę cię, nie myśl o niej jako o zespole dobrze zaprojektowanych maszyn. Pomyśl, wykreślając jej przyszłe kształty. przewidując niezbędność i użyteczność wszystkich jej urządzeń, nie planowaliśmy przecież tego, co jest jedynie ważne, tego, że Gea będzie, oprócz naszych ciał, jedyna cząstką Ziemi, jaką z sobą zabieramy…

Musiałem natężyć słuch, tak cicho mówił Yrjöla. Porywy wiatru i szum kipiącej wśród głazów wody zacierały chwilami jego słowa.

— To nie jest zwykły okręt. Wzrok twój będzie napotykał jego ściany w pierwszej chwili przebudzenia, w zdrowiu, w chorobie, w odpoczynku i pracy — dzień po dniu. noc za nocą. Tak będzie przez lata. Te maszyny, te ściany metalowe, te tutaj kamienie, woda, drzewa i wiatr to będzie jedyne powietrze dla płuc, krajobraz dla oczu. Prawda, że ubogi, ciasny, zamykający, ale ziemski. To będzie nie okręt twój, ale kraj, doktorze. Twoja ojczyzna.

Pomilczał.

— Tak musi być, musi się tak stać… inaczej będzie ci bardzo ciężko. Bardzo źle i ciężko. Jeśliś się nawet przeląkł, to wiem, że mi tego nie powiesz i że nie zrezygnujesz z podróży, bobyś tego nie potrafił. I dlatego od ciebie zależy, czy ta podróż — a właściwie życie — będzie najwyższą wolnością czy najcięższą koniecznością. Nie ma jeszcze piętnastu minut, ale to wszystko. Powiedziałem ci to dlatego, bo… czy mam mówić dalej, czy też życzysz sobie, żebym poszedł do wszystkich diabłów?

— Mów, Yrjöla.

76

— Widzisz, trochę się domyślam, dlaczego przybyłeś do nas sam. Nie lubisz wybierać i zawsze chciałbyś przeżyć dwie ewentualności tam, gdzie jest miejsce tylko na jedną.,. Teraz jednak klniesz mnie przeraźliwie?

— Wiesz, że nie.

— To pięknie. Słuchaj, ty zwyciężyłeś Mehillę?

— Cóż to ma…

— Ma. Zwyciężyłeś wszystkich, prawda?

— Tak.

— Więc daj rękę.

Podałem mu dłoń; pociągnął mnie w tył. Głaz, na którym siedzieliśmy, dotykał tu następnego; spoglądając wzwyż, widziałem biegnące w górę ogromne osypisko piargów aż po szczyt rozłożystego zbocza. Srebrną żmijką łyskał spływający żlebem strumyk. Yrjöla przybliżył moją rękę do następnego głazu. Spodziewałem się jego chropowatej, zimnej powierzchni. Jednakże palce przeszły przez kamień jak przez powietrze i zatrzymały się na płaskim metalu. Zrozumiałem. Tu właśnie biegła granica ogrodu, tu kończyły się drzewa i głazy rzeczywiste, a rozpoczynało ich wyczarowane wideoplastyką przedłużenie: dalekie lasy, pochmurne niebo, góry nad nami… wszystko.

— A ten potok? — spytałem, wskazując na żmijkę w górze, która zdawała się początkiem burzącej się na głazach wody.

— Ten pod nami jest najprawdziwszy w świecie; możesz kapać się w nim, ile dusza zapragnie — odparł Yrjöla — a ten w górze… no cóż, zacytuję twoje słowa: „doskonałe złudzenie”.

Puścił moja rękę. Było to dość niezwykłe widowisko: przedramię do łokcia pogrążone w głazie, który nie istniał naprawdę. Wzrok kłamał dotykowi.

Cofnąłem dłoń, gdy się ukazała, złudzenie wróciło do poprzedniej pełni.

Kiedyśmy już wychodzili z parku, zagadnąłem inżyniera:

— Skąd znasz mnie tak dobrze?

— Nie znam cię wcale — odparł. — Mówiłem ci dzisiaj to, co niedawno mówiłem sobie.

— A jednak wiesz o mnie… — Tak się uśmiechnął, że nie dokończyłem.

— Wiem o tobie niejedno, ale to całkiem coś innego. Muszę przecież wiedzieć; jestem panem nad maszynami, ale towarzyszem ludzi.

— Wspomniałeś przedtem o biegach. Czy tu można biegać?

— A jakże. Bieżnia otacza park. Trudno o lepszą. Będziemy biegać… i być może zwyciężysz mnie, choć nie jest to pewne… Uprawiam krótsze dystanse: trzy i pięć kilometrów.

Spojrzał na mnie, uśmiechnął się szelmowsko i dodał:

— Ale zwyciężysz mnie, jeżeli będziesz bardzo chciał… Zamilkliśmy. Dopiero wychodząc z windy na czwartej kondygnacji, Yrjöla odezwał się:

— Wszystko to słowa i nic więcej. Będzie trudno, tak mówimy, alboż jednak domyślamy się, co to znaczy? Wydelikaciła nas cywilizacja jak jagódki cieplarniane: pulchniśmy, rumiani, nie zahartowani dostatecznie, nie uwędzeni w dymie diabelskim!