Выбрать главу

Cóż on tak wciąż o tych diabłach — przemknęło mi przez głowę, a głośno powiedziałem:

— Nie tacyśmy znów cieplarniani, jak mówisz, a już pulchnym nazwać cię na pewno nie można.

— Wszystko jeszcze się okaże, bo przed nami. Na razie tyle: będziemy robić swoje. Prawda?

Przymknąłem twierdząco oczy, a gdy je otworzyłem, znikł już, jakby go porwał jeden z diabłów, o których wspominał.

Jakby on sam był też tylko wideoplastycznym złudzeniem — pomyślałem i myśl ta wywołała cierpki uśmiech.

Spytałem informatora o drogę i udałem się do szpitala.

Znów krótka podróż wagonikami, najpierw pionowo, potem długim, skośnym szybem pośród mlecznych i opałowych ścian. Korytarz wiodący do szpitala był węższy niż galeria nad parkiem, kremowozłoty z błękitnym malowidłem, jak gdyby na ściany padały słoneczne cienie liści. Żadnych okien. Licho wie, jak to zrobione, zwłaszcza że te cienie najwyraźniej falowały i poruszały się niby od wiatru. Sporo tu było niespodzianek. Niektóre wydawały mi się nieco zbyt teatralne jak na mój gust.

Przeznaczone mi mieszkanie obszedłem szybko; kilka niewielkich, jasnych pokoi, gabinet do pracy z oknami otwierającymi się na morze — miraż wideoplastyczny oczywiście. Pomyślałem, że będzie budzić tęsknotę tym silniejszą, iż nie dającą się zaspokoić, ale może właśnie tak trzeba.

Od sal szpitalnych dzieli moje mieszkanie rodzaj sklepionej sieni. Pośrodku, w majolikowym kuble wpuszczonym w posadzkę, stoi ciężka, czarniawa araukaria. Jej iglaste łapy wychodzą daleko w przestrzeń, jak gdyby usiłowała dotknąć przechodzącego i przypomnieć mu tak o swym istnieniu. Przez podwójne drzwi wchodzi się do małej sali. Dużo tu ściennych szafek, sterylizatory promieniste, wyciągi powietrzne, w bocznych niszach, pociągniętych mlecznym szkliwem, mikroanalizatory chemiczne, szkło, retorty, elektryczne palniki. W następnej, większej sali — biel jeszcze bardziej nieskazitelna. Lśniące jak żywe srebro aparaty, foteliki z plastycznej porcelany i półkręgiem umieszczone wysokie okna, wychodzące na rozległą przestrzeń porosłą dojrzałym, ciężko falującym zbożem.

Pochylnia w drugim końcu sali wiedzie do wielkiej, matowej ściany ze szkła; nie wszedłem tam, domyślając się za nią właściwej sali operacyjnej. Przez mleczną taflę przecierały się niewyraźne kształty aparatów i podobny do mostu o jednym przęśle — stół chirurgiczny.

Zbliżając się do drzwi następnych, usłyszałem za nimi kroki — kobiece niewątpliwie, gdyż były drobne i lekkie. Znieruchomiałem. Szalona myśclass="underline" tam jest Anna! — Natychmiast powściągnąłem ją i wszedłem. Przy wielkim oknie stała tyłem obrócona do mnie kobieta w bieli. Za jej plecami ciągnęły się rzędem śnieżne łóżka, porozdzielane sięgającymi stropu płytami szafirowego opalu. Była wzrostu Anny, bardzo młoda; jej ciemne włosy zwijały się w pukle. To, że nie odwróciła się na odgłos mych kroków, powtórnie rozpaliło nadzieję; drugi raz nie mogłem jej już zdusić, nie miałem siły.

— Anno… — szepnąłem samymi ustami.

Nie mogła usłyszeć, jestem tego pewny, lecz spojrzała w moją stronę. To była obca dziewczyna, nie Anna. Piękniejsza od Anny. Ale ja, idąc ku niej, szukałem jeszcze w tej nieznanej twarzy rysów tamtej, jakbym usiłował marzeniem przekształcić rzeczywistość.

— Jesteś lekarzem? — spytała, oparta nieruchomo o parapet okna.

— Tak.

— Będziemy kolegami — powiedziała. — Nazywam się Anna Ruys.

Drgnąłem i spojrzałem na nią bacznie. Nonsens. Oczywiście nic nie wiedziała. Alboż to jedna tylko kobieta na świecie nosi to imię?

Uśmiechnęła się i zmarszczyła jednocześnie, źle zrozumiawszy moje krótkie zamilknięcie.

— Jesteś zaskoczony, doktorze?

— Nie… to jest… nie, nie — powiedziałem, maskując zmieszanie uśmiechem. — Po prostu wyobraziłem sobie, że nazwisko twoje, bo słyszałem tylko nazwisko, oznacza mężczyznę.

Pomilczeliśmy chwilę.

— Nie mamy tu na razie nic do roboty, prawda?

— Nie — powiedziała, jakby trochę dziewczynkowato niepewna. Podeszła do łóżka i zamyśliwszy się nagle czy zapatrzywszy, wygładzała nie istniejące zmarszczki pościeli.

— No cóż, jeśli nie ma roboty, to… możemy sobie tylko życzyć, żeby tak dalej było — powiedziałem.

Znowu zamilkliśmy oboje; przez krótką chwilę wsłuchiwałem się w głęboką ciszę, jaka zdawała się panować na całym statku, wspomniałem jednak pełną ruchu halę lotniska. A więc to tylko dobra izolacja dźwiękowa.

— Kierownikiem szpitala jest profesor Schrey, prawda? — spytałem.

— Tak — odparła, rada, że znalazł się wreszcie dość obiecujący temat rozmowy. — Ale nie ma go na statku, poleciał na Ziemię. Dziś wieczorem wraca, mówiłam z nim przed paroma chwilami.

Skądś, jakby z niesłychanych wysokości, dobiegł cieniutki, szklany dźwięk, przelewający się jak ćwierkanie mechanicznego ptaka.

— Obiad! — wykrzyknęła moja towarzyszka radośnie i równocześnie zrozumiałem jej wyczekujące zasłuchanie sprzed chwili.

Widać nudzi się… już teraz! — przemknęło mi przez głowę.

Była moją przewodniczką w labiryncie korytarzy, gdyż przebywała na Gei już od tygodnia. Droga wiodła bardzo rozległymi ruchomymi schodami. Przeniosły nas ponad szklistym stropem centralnego parku. Zauważyłem, że jego „niebo” było, jeśli patrzeć z góry, całkiem przezroczyste. W dole rozpościerały się zalesione wzgórza, widziane niby z nisko szybującego samolotu.

W przedsionku sali jadalnej dostrzegłem znajomą twarz; był to Ter Haar, historyk, którego poznałem przelotnie kilka miesięcy przedtem. Utkwił mi w pamięci dla zabawnego wydarzenia. Na przyjęciu u profesora Muracha miał za sąsiadkę siedmioletnią córeczkę jednego z gości. Usiłował ją bawić i doprowadził do tego, że mała w pewnej chwili rozszlochała się niepowstrzymanie, aż matka musiała ją wyprowadzić. Jak się okazało, historyk opowiedział dziecku, że w dawnych czasach ludzie zabijali zwierzęta, by je zjadać. Kiedyśmy zostali potem sami w ogrodzie, Ter Haar wyjawił mi z pełną rozbrajającej powagi szczerością, jak bardzo onieśmielają go dzieci. ,,Po pięciu minutach rozmowy — powiedział wciąż jeszcze zmieszany — zaczynam się pocić z wytężenia, szukając tematów, i w efekcie kończy się to tak jak dziś…”

Teraz na widok jego masywnej, niedźwiedziej postaci uśmiechnąłem się, jakbym ujrzał starego znajomego. On także mnie poznał i pociągnął nas z Anną do stolika w głębi sali. Siedział tam już wysoki mężczyzna, był to Ter Akonian, kierownik wyprawy.

Kiedy obsługujący automat zbliżył się i wydobywając ze swego kryształowego wnętrza ogrzane potrawy nakładał je sprawnie na talerze, sponad błysków zastawy przypatrywałem się ciekawie sędziwemu astrogatorowi. Głowę miał kościstą i wielką. W krótko przystrzyżonej brodzie czerń włosów mieniła się błękitnawo, niczym stal bardzo starej, hartownej klingi.

Może stąd — pomyślałem — pochodzi jego przydomek „stalowego astrogatora”.

Sala zapełniała się. Na cytrynowych ścianach, ujętych w bladosrebrne ramy, widniały malowidła przedstawiające sceny z życia średniowiecznych miast. Strop był jakby wykrystalizowany z ogromnego bloku lodu. Chwiejne światło świec płonących na stolikach rozszczepiało się w jego diamentowych rozetach i zalewało nas powodzią ruchliwego blasku.

Ter Akonian spytał, czy jestem zadowolony z mieszkania. Podniósł przy tym głowę i w jego twarzy, przywodzącej na myśl ciemne, posępne góry Kaukazu, który go wydał, zabłysły nieoczekiwanie oczy dziecinnie błękitne.