Выбрать главу

— Jeśli pragniesz zmienić mieszkanie, nasi architekci stoją do twej dyspozycji — podjął astrogator, który opacznie zrozumiał moje milczenie. Powiedziałem, że mieszkanie bardzo mi się podoba. Annie Ruys zachciało się naraz wina palmowego; znała je z Malajów, gdzie przebywała przez dłuższy czas, i zachęcała mnie, bym go spróbował. Automat znikł i powrócił natychmiast, wyczarowawszy dwie butelki. Wtem ze strumienia ludzi idących głównym przejściem wyszły w naszą stronę trzy osoby: Yrjöla, podobny do niego chłopiec lat może czternastu i ciemnowłosa kobieta. Z daleka wydało mi się, że jest w średnim wieku, ale im była bliżej, tym bardziej jakby młodniała. Poznałem cenioną rzeźbiarkę, Soledad. Chłopiec, podchodząc do naszego stolika, szurgnął energicznie nogami, a Yrjöla ozwał się zza jego pleców:

— To Nils, syn mój, doktorze…

Usiedli. Nils Yrjöla przyjrzał mi się bacznie. Miał zwyczaj przeszywania oczami sąsiadów, jak gdyby stanowili zagadki prowokujące do natychmiastowego rozwiązania. Siedząca obok niego rzeźbiarka wyglądała chwilami niemal jak jego rówieśnica; w jej drobnej twarzy dostrzegało się tylko ciemne, duże wargi z połyskliwymi zębami. Oczy miała przymrużone, nagie ramiona chude były jak u dziewczynki, ale pamiętałem twardy, odważny uścisk jej palców. Włosy, spięte w tyle głowy, wiązała wstążką. Czasem potrząsała nimi, jakby — zniecierpliwiona tym atrybutem kobiecości — chciała się od nich uwolnić.

Obiad zapowiadał się niebywale. W rubinowej ramce świecił sążnisty spis potraw, a karta win przypominała starożytną książkę; można by ją studiować godzinami. Na stole tyle było złotych, granatowych i zielonych naczyniek, czarek, miseczek, że zdumiewało mnie, jak mieszczą się wszystkie na niewielkiej sześciokątnej płycie. Anna Ruys, której profil bielał po mojej prawicy na tle wklęsłego, kryształowego szlifu, jadła smacznie, robiąc do każdego kęska trochę okrągłe oczy. Gdy przyszło do pieczystego, spojrzała badawczo w najbliższą lustrzaną płytę i ruchem właściwym kobietom od niepamiętnych czasów poprawiła włosy. Rozmowa w czasie obiadu była chwiejna i wątła, gdyż niezmierna ilość i zawiłość potraw zmuszała do skupienia. W złocie i szkłach zastawy poruszały się szeregi płomyczków.

Wykwint obiadu dziwił mnie i nawet nieco niecierpliwił, milczałem jednak, sądząc, że trzeba się stosować do okrętowych zwyczajów, ale Ter Haar pierwszy nie wytrzymał.

— Uff! — powiedział. — Przedobrzyli! To ma niby znaczyć „czym chata bogata”, ale człowiek się tu przecież umęczy!

Roześmieliśmy się. Od razu nastrój stał się bezpośredni. Teraz jednocześnie Anna i ja ośmieliliśmy się odmówić automatowi, który chciał nam nałożyć jeszcze jedną potrawę. Rozprawialiśmy z ożywieniem o robotach nad nawodnieniem pustyń Marsa. Tylko Soledad przez cały czas obiadu była nieobecna duchem. Dwa razy spadł jej widelec, po który nieco na oślep sięgała pod stół, zagrażając całej zastawie, i wynurzała się zdziwiona, gdyż automat, zawsze bystrzejszy, usuwał te ślady roztargnienia i już przy jej talerzu świecił nowy komplet sztućców. Nareszcie, gdy podano mrożony mus pomarańczowy, zdawała się budzić. Wszyscy zamilkli, a Soledad, mrugając długorzęsymi powiekami, zwróciła się do obsługującego automatu i spytała:

— Czy można dostać starą bułkę?

Gdy ją dostała, poczęła skubać, maczać w kieliszku i spożywać takimi okruszynami, jakby żywiła ptaszka.

Ter Haar, nachylając się ku mnie, szepnął konfidencjonalnie:

— Jak ci się podoba ten fresk tam, na ścianie?

Wskazał go widelcem. Zwróciłem się w tę stronę. Malowidło przedstawiało ulicę średniowiecznego miasta. Stały nad nią dziwaczne domy z oknami przeciętymi krzyżem, o dachach spiczastych jak błazeńska czapka; pod nimi szli ludzie, a środkiem po żelaznych szynach jechał błękitny pojazd. Za przednią szybą stał kierowca w białej peruce, odziany w suto szamerowany, pawi kolet; na głowie miał trójkątny pieróg ze strusim piórem, a wokół szyi rurkowany, koronkowy kołnierz. Mocno na korbie osadzoną dłonią prowadził swój przedpotopowy wehikuł wypełniony ludźmi, których twarze wychylały się za nim z okien.

Nie bardzo wiedziałem, co tak śmieszy Ter Haara, który chichotał cichutko i mrugał do mnie porozumiewawczo, jak psotny chłopak.

— No, jak ci się podoba? — powtórzył.

Starałem się znaleźć jakiś błąd, anachronizm, gdyż o to na pewno szło historykowi. Przypuszczałem, że jak każdy specjalista, uczulony jest na ignorancję innych w kwestiach swego fachu.

— Zdaje mi się — powiedziałem ociągając się — że chodzi o okna… Okna z takim krzyżem były tylko w domach tych, no, które poświęcano obrzędom religijnym, nieprawdaż? Bo krzyż był…

Ter Haar patrzył na mnie wytrzeszczonymi oczami, poczerwieniał i wybuchnął śmiechem tak głośnym, że ja z kolei poczułem rumieniec.

— Ależ co ty mówisz, człowieku kochany! Okna są dobre, ten krzyż nie ma nic wspólnego z religijnym! Jak to, nie widzisz? Przecież to jest elektryczny wóz szynowy, tak zwany „tramwaj”, więc rzecz dzieje się gdzieś na przełomie XIX i XX wieku, a motorniczy i pasażerowie są ubrani jak szlachta na dworze królów francuskich!

— Więc artysta pomylił się o sto lat. Czy to znów takie ważne? — wystąpiła w mojej obronie Anna. — Stroje zmieniały się wtedy niemal co chwila… pamiętam, oglądałam takie widowisko… Więc czy mieli kurty z szamerowaniem, czy bez, jasną perukę czy ciemną…

Ter Haar przestał się śmiać.

— No — powiedział — dajmy temu pokój. To moja wina. Za każdym razem myślę, że to niemożliwe — ale, niestety, wy wszyscy jesteście tak zupełnymi, tak niesłychanymi ignorantami w dziedzinie historii…

Stuknął widelcem w stół.

— Ależ, profesorze — powiedziałem — pozwól… któż z nas nie zna praw rozwoju społecznego?

— To nagi szkielet, nic więcej! — przerwał mi. — Tyle właśnie wynosicie ze szkół! Nie zdradzacie najmniejszego zainteresowania tym, jak starożytni żyli, jak pracowali, jakie piastowali marzenia…

W tej chwili ktoś wstał w głębi i spytał, czy obecni nic nie mają przeciw lekkiemu utworowi muzycznemu. Zaprzeczono chóralnie i zaraz popłynęła przytłumiona melodia. Ter Haar milczał już do końca obiadu. Sala pustoszała; wstali i moi współbiesiadnicy. Skłoniwszy się, wyszedłem z doktor Ruys, z Anną, jak już ją nazywałem. Musiałem początkowo przemagać w sobie jakiś opór, by mówić jej po imieniu, ale rychło znikł. Zabrała się energicznie do oprowadzania mnie po statku.

Okręt miał jedenaście pięter; idąc od przodu ku tyłowi, zwiedziliśmy najpierw małe obserwatorium dziobowe, za nim — rozparte w pięciu kondygnacjach — główne obserwatorium astrofizyczne z najsilniejszym teleskopem Gei, dalej centrale nawigacyjne i umieszczone ponad nimi nastawnie automatów sterujących, ułożone w dwu grupach: zespół pierwszy czynny był w czasie żeglugi wielką mocą, drugi zaś zastępował go, kiedy okręt wpływał w pobliże ciał niebieskich. Zjechaliśmy potem do hali lotnisk dennych i hangarów statków własnych Gei, obejrzeliśmy hale sportowe, ogród dzieci, pływalnie, filharmonię, sale wideoplastyki i wypoczynkowe. U końca tego poziomu mieścił się nasz szpital. Tam gdzie przestrzeń mieszkalna przytykała do grodzi atomowych, zajmujących całą rufę, wznosił się potężny mur pancernej zapory przeciwpromienistej. Stamtąd wznieśliśmy się windami na górę i obeszli kolejno jedenaście laboratoriów; przy dwunastym miałem już dość. Anna, widząc, jak zachwyt mój przemienia się w zmęczenie, zafrasowała się, wetknęła nawet mały palec do ust, ale pod moim spojrzeniem zaraz go wyjęła i zawołała radośnie:

— Już wiem, gdzie pójdziemy! Kolega nie był jeszcze na pokładzie spacerowym?!

Zaprzeczyłem. Uradowana, triumfalnie wzięła mnie pod rękę i poprowadziła.