Выбрать главу

U końca szerokiego korytarza widniała matowa, srebrna zasłona z mięsistego materiału. Rozchyliliśmy ją i ze sztucznego światła wpadliśmy w najgłębszą czerń.

Długą chwilę nie widziałem nic; nareszcie oczy z wolna poczęły przywykać do ciemności. Znajdowaliśmy się w przelocie korytarza tak przestronnego, że można by go nazwać salą, gdyby nie jego niezwykła długość; co kilkadziesiąt kroków w ścianie znajdowały się drzwi oznaczone fosforyzującą, bladą strzałką; aleja tych żółtych kresek, jak gdyby zawieszonych w powietrzu niczym korowód świetlików, biegła tak daleko, że ostatnie zlewały się w mżącą nitkę. Gdy oderwałem wzrok od tych światełek i spojrzałem w przeciwległą stronę korytarza, a raczej pokładu, wydało mi się zrazu, że tam nic nie ma, ale w następnej sekundzie drgnąłem pojąwszy, jak bardzo się omyliłem. Tam rozwierała się otchłań.

Ruszyłem ku rozgwieżdżonemu przestworowi ostrożnie, jakby w obawie, że pokład nagle się skończy i runę głową naprzód w przepaść bez dna, ale w pewnej chwili wyciągnięta dłoń dotknęła chłodnej płyty, która zamykała dalszą drogę.

Zaczynałem rozróżniać konstelacje. Nieco w dole rozchodziły się rozstaje Drogi Mlecznej. Tlało tam wiele miliardów nikłych iskier; w kilku miejscach na tym bladym tle jakby dopalającego się żarzenia widniały czarne wyrwy, cienie mrocznych obłoków kosmicznych. Nie od razu spostrzegłem, że wzrok mój, utkwiony w Drodze Mlecznej, podnosi się, że gwiazdy się poruszają, aż nagle z głębi galerii, w której staliśmy, u samego jej końca zajaśniał trójkąt intensywnego srebra. Spojrzałem w tamtą stronę. Klin światła szybko się rozszerzał, zalewając coraz większą przestrzeń i gasząc fosforyczne strzałki na drzwiach, aż w jednym mgnieniu zalał nas blask księżycowej pełni. Spojrzałem w niebo. Księżyc świecił z dołu, wypukły, cętkowany gęsto kraterami, ogromny jak srebrny, robaczywy owoc. Zaćmiewał najbliższe gwiazdy i płynął leniwie, a cienie w galerii bezszelestnie kładły się w drugą stronę, stawały się coraz bardziej skośne, żeglowały widmowo po ścianach i stropie, wichrowały się, aż Księżyc odpłynął do drugiego bieguna Gei i znikł równie nagle, jak się pojawił. Nie było w tym wszystkim nic dziwnego, gdyż okręt wirował wokół swej podłużnej osi, wytwarzając sztuczne pole ciążenia.

Gdy Księżyc zaszedł za rufę statku, mrok znowu opadł między nas. Anna chwyciła nagle moją rękę gorącą, drobną dłonią i skierowała mnie w przeciwną stronę, szepcząc:

— Patrz… patrz… Ziemia zaraz wzejdzie…

Ziemia pojawiła się wśród gwiazd błękitną, mglistą kulą, w trzech czwartych pochłoniętą przez noc. Światło jej wielkiego sierpa łagodniejsze było od księżycowego, niebieskie, z nieuchwytną domieszką zieleni. Kontury lądów i mórz pojawiały się w przerwach chmur rozmazane, jakby nad—myte. Nad jej północnym, niewidzialnym, bo odchylonym od słońca biegunem płonął jaskrawy punkt — to była własna gwiazda Ziemi, północne słońce atomowe. Znowu cienie i światła sunęły galerią, znowu wyginały się, wydłużały, kładły, ostatni blask uciekał w górę pokładu, coraz dalszy, i znowu nastała ciemność.

— Widziałeś? — jak dziecko szepnęła moja towarzyszka.

Nie odpowiedziałem. Znałem ten widok dobrze; któż z nas choć kilka razy w ciągu roku nie wznosi się (w swych sprawach) wysoko, by podróżować przez próżnię, ale to były podróże krótkie, mierzone dniami, rzadko tygodniami, można się było domyślić wszystkiego, co będzie oczekiwać przy powrocie, teraz jednak Ziemia wydała mi się niedostępna, dziwnie daleka… i kiedy młoda dziewczyna tuż przy mnie, przycisnąwszy twarz i czoło do zimnych tafli, szeptała: — Jakie śliczne… — poczułem się, po raz pierwszy od dawna, samotny.

Dziecko — pomyślałem.

W ciemności, która ogarnęła nas po zachodzie Ziemi, sunęły wolno gwiazdowe chmury, wznosząc się ruchem dziwnie przykuwającym oczy, dziwnie obiecującym, jakby się wraz z nimi podnosiły majestatyczne, cętkowane srebrnymi iskrami ciemności, niby zasłony mające ukazać coś niewiadomego — lecz zbyt dobrze znałem to złudzenie…

Potem spacerowaliśmy przez czas jakiś po pokładzie i na przemian z głuchym mrokiem przebiegały po nas strefy światła, raz ostrej bieli księżycowej, raz ziemskiego błękitu, z wpływającymi między nie długimi interwałami mroku, i było to jakby się nad nami zwijało i rozwijało gigantyczne skrzydło.

Anna opowiadała mi o sobie. Była na Gei z ojcem, znanym kompozytorem. Teraz właśnie wykonywano w filharmonii jego szóstą symfonię. Zdziwiło mnie, że Anna nie zaproponowała nawet, byśmy jej wysłuchali.

— Ach, znam ją tak dobrze… A czy ojciec ogląda wszystkie moje operacje? — powiedziała tak poważnie, że przez chwilę nie byłem pewny, czy to żart. Ostatecznie jednak pojechaliśmy na koncert. Gdyśmy się zbliżali do westybulu wyłożonego płytami chryzoprasu, zagrzmiały najwyższe, zwieńczające melodię tony finału i niebawem słuchacze zaczęli wysypywać się z sali, zstępując w dół po schodach; leniwym łukiem owijały się one wokół monumentalnej bryły naturalnego wulkanitu i białą, niknącą w półcieniu spiralą dochodziły do żywopłotów, które z tej strony wysyłał im na spotkanie centralny park Gei.

Staliśmy na półpiętrze, niezdecydowani, co robić, zdawało mi się, że dziewczyna ma dość mego niewątpliwie nazbyt milczącego towarzystwa, choć dzielnie pełniła rolę przewodniczki i wskazywała mi dyskretnymi ruchami głowy i oczu przechodzących, wymieniając ich nazwiska. Najwięcej chyba było tu astronomów i fizyków; technicy reprezentowani byli skąpo; ani jednego mechaneurysty.

— Za mechaneurystów wszystko robią ich automaty, mogą więc też słuchać za nich koncertów — powiedziała Anna i długo śmiała się z własnego dowcipu, ale śmiech zakończyło nie dość dobrze zamaskowane ziewniecie. To był już znak zupełnie niedwuznaczny, więc pożegnałem ją, życząc dobrej nocy. Zbiegła w dół; w półmroku odwróciła się i raz jeszcze kiwnęła mi ręką.

Wciąż stałem na podeście; wzrok błądził pośród ciemnych i jasnych głów, zatrzymywał się na sylwetkach kobiet; ludzi szło coraz mniej, jeszcze jedna i druga trójka, potem jakaś zapóźniona para… Już zbierałem się do odejścia, gdy w szerokim, kolumnami obramionym portalu ukazała się samotna kobieta.

Była to wielka, dziwna uroda. Owalna twarz, niskie łuki brwi, ciemne oczy i niezmącone, pogodne, wypukłe czoło, a wszystko to jeszcze jakby nie ustalone, niczym świt letniego dnia. Skończone, sformowane, chciałoby się powiedzieć: ostateczne, były tylko jej usta, jak gdyby znacznie dojrzalsze od twarzy. W wyrazie ich było coś takiego, co budziło zarazem radość i niedosyt. Coś bardzo śpiewnego, lekkiego, a przecież tak ziemskiego. Udzielała swego piękna wszystkiemu, do czego się zbliżała. Gdy doszła do początku schodów, położyła białą dłoń na chropawym złomie wulkanitu i wydawało się, że ten martwy głaz ożył na mgnienie. Szła ku mnie. Ciężkie, wpółrozpuszczone włosy mieniły się wszystkimi odcieniami brązu, który pod światło błyskał złotem. Gdy była tuż, zdziwiłem się, że jest taka niewielka; policzki miała gładkie, ścisłe, z lekka trójkątne, podbródek z dziecinnym dołkiem. Mijając mnie, spojrzała mi w oczy i wtedy ścięgna jej szyi wystąpiły jak struny delikatnego instrumentu.

— Sam? — spytała.

— Sam — potwierdziłem i wymieniłem nazwisko. — Callarla — powiedziała. — Jestem biofizykiem.

Nazwisko to było mi znane, lecz nie pamiętałem skąd. Staliśmy tak może sekundę, która wydała mi się wiecznością. Potem skinęła mi głową i ze słowami: „dobranoc, doktorze” — poczęła schodzić w dół. Nie widziałem ruchu jej nóg pod opadającą aż do stóp suknią, tylko lekkie falowanie. Patrzałem jeszcze, jak schodzi, a raczej spływa w dół, wiotka i smukła. Przeciągnąłem ręką po twarzy i w taki dopiero sposób przekonałem się, że się uśmiecham. Uśmiech zgasł. W twarzy tej kobiety — uświadomiłem to sobie teraz — było coś bolesnego. To było bardzo drobne i może wśród ludzi niedostrzegalne, ale było na pewno. Taką twarz może mieć ktoś, kto ukrywa przed ukochanym cierpienie, i to ukrywa dobrze; jedynie zupełnie obcy człowiek może je spostrzec, i to tylko w pierwszym widzeniu, gdyż potem, przywyknąwszy, zaniewidzi.