Выбрать главу

Trudno — pomyślałem. — Każdy z tych kilkuset ludzi, którzy udają się teraz na spoczynek w wygodnych apartamentach Geł, bierze w podróż do gwiazd wszystkie swoje ziemskie sprawy; nie sposób ich przecież strząsnąć przed wyruszeniem w otchłań, tak jak strząsnęliśmy z obuwia proch Ziemi.

OGRóD PRóżNI

Nazajutrz o jedenastej czasu ziemskiego miał się rozpocząć pierwszy samodzielny lot Gei. W podkowiastej sali sterowni zgromadziło się bodaj trzy czwarte załogi, oczekując uroczystej chwili.

Astrogatorzy, Ter Akonian, Songgram, Grotrian i Pendergast, naczelni konstruktorzy, Yrjöla i Uteneut, atomiści, mechanicy, inżynierowie i technicy przechodzili kolejno od jednego aparatu do drugiego; kontrolne lampki, jak gdyby odpowiadając na stawiane pytania, mrugały twierdząco. Pod przednią ścianą sterowni, całą z jednej płyty polerowanego synklitu, stał na wzniesieniu główny pulpit rozrządczy. Po zakończeniu przygotowań astrogatorzy usunęli zeń pokrywę ochronną i oczom naszym ukazała się mała, czarna dźwigienka rozruchowa, której nie tknęła jeszcze niczyja dłoń. Przełożyć miał ją Goobar. Czekaliśmy go z minuty na minutę, minęła jednak jedenasta, a uczony się nie zjawiał. Wśród astrogatorów zapanowała mała konsternacja; zbliżali głowy, porozumiewali się szeptem, nareszcie najstarszy, Ter Akonian, połączył się z pracownią profesora.

Po chwili rozmowy starzec, przykrywając dłonią otwór mikrofonu, powiedział niegłośno do otaczających go astrogatorów:

— Zapomniał…

Słowo to, podawane z ust do ust, spowodowało lekki szmer, który rozszedł się po całej sali. Ter Akonian coś mówił, tak jednak cicho, że choć stałem w jednym z pierwszych rzędów, niczego nie mogłem usłyszeć. Odłożywszy słuchawkę, pierwszy astrogator pogładził brodę i powiedział:

— Trochę cierpliwości. On ma jakiś pomysł i musi go naszkicować. Przyjdzie za pięć minut.

Czekaliśmy nie pięć, lecz piętnaście minut. Nareszcie szklana płyta szybu zajaśniała, drzwi otwarły się i wszedł, a raczej wbiegł Goobar. Usiłował najwidoczniej nadrobić zawinione przez siebie opóźnienie. Ujrzawszy tylu ludzi, którzy rozstępowali się przed nim szeroko, skłonił się, jakby zdziwiony tak licznym zgromadzeniem, i ruszył prosto do astrogatorów, mrugając oczami. Zepsuł cały porządek uroczystości, bo zanim Ter Akonian zdążył powiedzieć choć słowo (a po wyrazie jego twarzy i po tym, jak przygładzał brodę, domyśliłem się, że miał przemawiać), Goobar wszedł po trzech stopniach na wzniesienie, spytał najbliżej stojącego Yrjölę: — Czy to? — i pośpiesznie przełożył rękojeść.

Wszystkie światła hali zaczęły wówczas niknąć, wygaszone, za to w ścianach zapłonęły długimi rzędami biegnące prostokąty; w każdym takim okienku drgała na barwnym tle czarna igła; nad nami ozwało się cichutkie brzęczenie automatów, potem przez konstrukcję przeszło nieznaczne drgnienie i czołowa ściana rozwarła się, ukazując czeluść próżni, obłoki gwiazd i — na pierwszym planie — świetlny model Gei, jak płonący szkielet ryby wycelowany w mrok. W miarę jak prądy, wysyłane przez zespoły automatów sterujących, uruchamiały wzbudnice, pędnie, grupy reaktorów wodorohelowych i główne układy wyrzutowo—wylotowe, jednostajny różowy blask obejmował tysiączne nici przewodów w głębi modelu.

Goobar, którego ciemna sylwetka wyraźnie rysowała się na tle rozgwieżdżonego nieba, zszedł na dół i wycofał się w bok, pochrząkując, jakby myślał: „Co też narobiłem najlepszego”. Gdy boczne światła zapełgały mocniej, próżno wszyscy rozglądali się za profesorem; wielki uczony znikł, umknąwszy zapewne najbliższą windą do swej pracowni.

Tymczasem Yrjöla i Ter Akonian zajęli jego miejsce przy pulpicie. Majestatycznie, bez najlżejszego wstrząsu czy drżenia Gea schodziła z orbity, jaką opisywała pokornie wokół Ziemi od chwili swych narodzin. Szeroko rzuconą ewolutą parła pod prąd grawitacji. Jak o tym świadczył oświetlony model, z jej wylotów, na razie tylko systemu osiowego, wypływał równy strumień gazów atomowych. Okręt rozpoczął ewolucje w przestrzeni. Pomyślałem, że lepiej jeszcze będzie je widać z pokładów spacerowych, i skierowałem się do windy, nie ja jeden zresztą, gdyż odpływ ciekawych był masowy.

Zdawało się, że w galerii jest niewielu ludzi; wrażenie to powodowała jej przestronność; każdy pokład spacerowy ma 550 metrów długości, że zaś są dwa, gdyby się wszyscy członkowie załogi ustawili rzędem, staliby o pięć metrów jeden od drugiego.

Gea rozpędzała się, stawała, zataczała koła w lewo i w prawo, wznosiła się i opadała, to znowu poczynała sunąć po spirali coraz ciaśniejszej; wszystkie te ruchy, raz płynne, raz ostre, były ledwo wyczuwalne i tylko niebo kołowało w najdziwaczniejszy sposób, niekiedy tak szybko, że gwiazdy zmieniały się w płonące wiry, a wśród nich mknęły, niczym gorejące żagwie, rtęciowy Księżyc i błękitna Ziemia. Po kilkunastu minutach poczułem zawrót głowy od tych „gwiazdotrysków” i „gwiazdospadów”, usiadłem więc na ławce, plecami zwrócony do widoku, i przymknąłem oczy. Kiedy je otwarłem, niebo było zupełnie nieruchome. To mnie zdziwiło, gdyż odczuwałem ciążenie, jak gdyby statek nadal wirował wokół podłużnej osi. Zagadnięty inżynier Uteneut wyjaśnił mi, że Gea obraca się w samej rzeczy, lecz „oczy” telewizorów, odbierających widok przestrzeni, wirują teraz w stronę przeciwną, zachowując w ten sposób nieruchomość w stosunku do gwiazd.

— Ach, więc my nie widzimy bezpośrednio nieba przez te szklane ściany — rzekłem. — A ja myślałem, że one są rzeczywistym, gigantycznym oknem!

W tej chwili rozległy się okrzyki patrzących. Wstałem i spojrzałem w czarną głąb. Tak daleko w dole, że twarz trzeba było przycisnąć do zimnej płyty, aby cokolwiek dojrzeć, nad otchłanią gwiazd drżały drobne, kolorowe światełka — różowe i zielone. Pomiędzy nimi uwijały się żwawo zgrabne kształty, jak srebrne płotki w czarnej wodzie.

Przelatywaliśmy właśnie nad dziecięcym parkiem próżni. Umyślnie czy też przypadkowo Gea zatrzymała się i zaczęła nawet wolno się obniżać. Ziemia została za naszą rufą, tak że jej blask nie przeszkadzał w swobodnym oglądaniu widoku, jaki roztaczał się w dole. Nie bez wzruszenia poznawałem tak dobrze od dzieciństwa znany model naszego układu słonecznego, zawieszony w przestrzeni. Słońce udawała wielka, złotym blaskiem płonąca kula; niedaleko od niej toczył się wulkaniczny Merkury, dalej biegła śnieżnobiała Wenus, Ziemia i pomarańczoworudy Mars. W głębi krążyły leniwie modele wielkich globów: pasiastego Jupitera, Saturna w otoku pierścieni i czterech lodowych planet ciemności — Urana, Neptuna, Plutona i Cerbera. Właśnie w „ulice” parku, wytrasowane gęsto zawieszonymi bojami świetlnymi, wpływały astrokary, wiozące wycieczki dziecięce; powodowane sterami, zdławiwszy motory, płynęły posłusznie kanałami o barwnych brzegach, wyznaczonych przez długie naszyjniki świateł kierunkowych, omijając Słońce (które buchało prawdziwymi płomieniami), i zbliżały się po kolei do planet. Zwinnie opłynęły Merkurego i podchodziły do modelu Ziemi. W pewnej od niego odległości, gdy rozmiarami dorównywał pozornej średnicy prawdziwej Ziemi, trudno było, patrząc ze statku, odróżnić ojczystą naszą planetę od tego szklanego globusa dwudziestometrowej średnicy, oświetlonego od wewnątrz błękitnymi jarzeniówkami — tak wielkie było podobieństwo. Zdawało mi się, że słyszę chóralne okrzyki podziwu i zdumienia, jakimi dzieci zawsze omal nie rozsadzały astrokaru na widok tego cudownego powstania „bliźnięcia” Ziemi. Próbowałem odszukać wzrokiem modele Jupitera i Saturna, lecz toczyły się w mrokach zbyt daleko.