Gea długo wisiała nad parkiem próżni i zacząłem się zastanawiać, czy nie jest uszkodzona, potem jednak pomyślałem, że nasi astrogatorzy też byli przecież kiedyś dziećmi.
Rankiem trzeciego dnia pobytu na Gei, zajrzawszy do pustego szpitala i pokręciwszy się po sali operacyjnej, wsiadłem do windy i pojechałem na piąty pokład, noszący nieoficjalną, lecz używaną powszechnie nazwę „miasta”. Jest to system pięciu prostych, równoległych korytarzy schodzących się końcami w dwu wielkich salach. Ta, do której zaniosła mnie winda, była półokrągła, z kwietnikiem i białym, marmurowym posągiem pośrodku; w łukiem biegnącej ścianie otwierały się ujścia pięciu korytarzy, tak prawie przestronnych jak ulice. Każdy rozjaśniało światło innego koloru; środkiem biegł wąski kwietnik, a na ścianach były z fantazją wymalowane fasady wyimaginowanych domków; tam gdzie malowany dom miał bramę wejściową, znajdowały się prawdziwe drzwi wiodące do mieszkania. Wszedłem w głąb korytarza oświetlonego cytrynowymi lampami. Chciałem już zawrócić, znudzony bezcelową wędrówką, gdy w oddali dostrzegłem znajomą, krępą postać Ter Haara. Obaj ucieszyliśmy się ze spotkania.
— Zwiedzasz Geę? — powiedział. — Doskonale! Wiesz, jak się nazywały ulice w starożytnych miastach? Nazwy ich pochodziły od zawodu mieszkańców, więc na przykład Garncarska, Szewska, Kowalska… Masz tu ten stary obyczaj w nowej postaci: jesteśmy na ulicy Fizyków; gdybyśmy wrócili tam, na tę salę, zobaczyłbyś inne: zieloną — Biologów, różową — Mechaneurystów…
— Po co te kolory? — spytałem. — Jakieś karnawałowe…
— Dla ułatwienia orientacji i urozmaicenia. No, to już nie zabłądzisz w naszym mieście; teraz musisz poznać ludzi; z tym dłuższa historia…
Stał na lekko rozstawionych nogach i pocierał palcami podbródek.
— Nad czym myślisz? — spytałem.
— Zastanawiam się, dokąd najpierw pójdziemy. Wziął mnie pod rękę. Przeszliśmy kilkadziesiąt kroków
i stanęliśmy przed wymalowanym na ścianie domkiem o słomianym dachu, na którym siedział w gnieździe również wymalowany bocian i patrzał na nas przekrzywiając zabawnie głowę.
— Tu mieszka Rudelik — rzekł Ter Haar przystając. — Chciałbym, żebyś go poznał bliżej. Warto.
— Ten?…
— Tak, ten znakomity, od fizyki atomowej. Pozwól. Otworzył drzwi. Ukazał się mały przedsionek, na jego
końcu drugie drzwi. Historyk przepuścił mnie. Wszedłem pierwszy i zaraz się zatrzymałem, bo otoczyła mnie ciemność. Popchnięty lekko przez towarzysza, postąpiłem jeszcze krok i stanąłem zdumiony.
Tuż przede mną, na czarnym jak smoła, obsypanym gwiazdami niebie wznosił się pionowy zwał grani skalnej, na przemian pręgowany absolutną czernią mroku i białością rozpalonego żelaza; ta grań przechodziła w piłę poszarpanych szczytów, zmierzającą gigantycznym łukiem w horyzont, gdzie bardzo nisko, tuż nad kamienną pustynią, wisiała ciężka, błękitna tarcza Ziemi. Od pierwszego wejrzenia poznawało się krajobraz Księżyca. Pod stopami miałem głaz pocięty drobnymi szczelinami; jego powierzchnia w odległości sześciu kroków urywała się jak nożem ścięta. Tam, rozparty wygodnie między dwoma skalnymi blokami, opuściwszy nogi w przepaść, siedział młody, dwudziestokilkuletni człowiek w popielatym, domowym ubraniu. Na nasz widok uśmiechnął się szeroko i wstał.
— Gdzież to jesteśmy? — spytałem, wymieniając z nim mocny uścisk dłoni.
Ter Haar podszedł tymczasem nad sam brzeg przepaści. Widok był urzekający. Ściana spadała w dół potwornymi susami, cała w czarnych jamach i chropawych wypiętrzeniach; kilkaset metrów niżej sterczały z niej grzebieniaste igły, błyszczące w słońcu; samo dno urwiska, skryte w cieniu, było niewidoczne.
— Jesteśmy na północnej przełęczce Hadleya — rzekł Rudelik — stąd jest najlepszy widok na tamtą ścianę.
Wyciągniętą ręką wskazał osłoneczniony wiszar, pokryty cienkimi, czarnymi wyżłobieniami, z wychylonym w próżnię grzybiastym nawisem szczytu.
— Nieprzebyta ściana! — rzekłem z mimowolnym szacunkiem. Obudził się we mnie alpinista albo raczej selenista, bo nieraz bywałem na księżycowych wspinaczkach.
— Niestety, na razie tak — powiedział Rudelik i uśmiechnął się po raz drugi, ale nieco żałośnie. — Cztery razy chodziłem tam z bratem. No, nie dałem jeszcze za wygraną.
— Pewnie — powiedziałem. — Tam jest chyba ze trzydzieści metrów przewieszki, co?
— Czterdzieści metrów — sprostował Rudelik. — Teraz myślę, że gdybym spróbował po raz piąty, tam gdzie ten żlebik… Widzisz go?
— Czy nie kończy się ślepo? — zauważyłem i chciałem przejść nieco dalej, żeby wypatrzyć to zawrotne miejsce, ale fizyk z przepraszającym uśmiechem powstrzymał mnie, wyciągając ramię.
— Dalej nie można, bo sobie guza nabijesz! — powiedział.
Zreflektowałem się. Nie byliśmy przecież na Księżycu!
— No i co ty tu robisz teraz? — spytałem.
— Nic, tak patrzę. Zaczarowało mnie to miejsce. Ale siadajcie. O tu — wskazał ów występ nad przepaścią.
Poszliśmy za jego radą.
— Ładne masz mieszkanie… — powiedziałem półgłosem, mając we wzroku nagą, upiorną dzikość księżycowego krajobrazu, jakby pochwyconą na jedno mgnienie w straszliwej erupcji i zatrzymaną tak na wieki. Pięć kilometrów pod nami, otoczone piłą grzbietu, leżało martwe, płaskie, porznięte głębokimi rozpadlinami dno krateru.
— I umeblowanie niebrzydkie… — dodałem, stukając palcem w głaz, który wydał pusty odgłos jak skrzynia.
Rudelik zaśmiał się krótko.
— Kiedy byłem tu, a raczej tam, po raz ostatni — wyjaśnił po chwili — wpadłem na pewien pomysł, który później wyleciał mi z głowy, pomyślałem więc, że może przypomnę go sobie znalazłszy się na tym samym miejscu. To taka stara rada, wiecie…
— I co, przypomniałeś sobie?
— Nie, ale… mimo to… trudno było porzucić to wszystko… Jednakże już chyba czas, co?
Wychylił się w przepaść, aż mimo woli poczułem brzydki dreszcz, i wykonał drobny ruch ręką. Naraz cały księżycowy krajobraz zniknął jak zdmuchnięty. Równocześnie roześmialiśmy się z Ter Haarem w głos: siedzieliśmy wszyscy na biurku, z nogami zwisającymi tuż nad podłogą, w niewielkim, trójokiennym pokoju. W kącie stał automat matematyczny o bursztynowej polewie. Między fotelikami, nisko na ścianie wisiała fotografia; nachyliwszy się, poznałem oglądaną przed chwilą „w naturze” ścianę księżycową. Zdjęcie było niewielkie, a przecież nie traciła na nim swej groźnej dzikości.
— To cztery razy tam chodziłeś? — spytałem, nie spuszczając oczu z fotografii.
— Tak.
Rudelik wziął ją do ręki i z drobną zmarszczką między brwiami oglądał uważnie. Jak czyjś portret — pomyślałem. Rzeźba skały nie większa była od zmarszczek twarzy, ale te drobne rysy przedstawiały dlań miejsca zawziętych zmagań, wielogodzinnych ataków, odwrotów…
— Bitwa o życie — mruknąłem.
Odłożył fotografię i spojrzał na mnie bystro.
— Ty chodzisz? — spytał. Skinąłem głową. Ożywił się.
— Sądzisz, że decydującą rolę gra emocja wywołana niebezpieczeństwem?
— Wiesz… prawdę mówiąc, nie zastanawiałem się nad tym, ale chyba tak.
— Nie myślę, żeby to było najważniejsze — odparł po chwili. — Mój brat powiada tak: drobnym ładunkiem atomowym możemy zetrzeć z powierzchni globu cały łańcuch górski — jesteśmy władcami przyrody — i stąd w pewnych chwilach chęć, żeby dać jej „równe szansę”. Żeby zmagać się z nią „w cztery oczy”, „jeden do jednego”, bez mechanicznych sojuszników. Tak mówi mój brat. Ale ja bym to inaczej określił. Na Ziemi jesteśmy w otoczeniu spełniającym w mgnieniu oka każde zachcenie, każdy kaprys. Pokonujemy góry i burze, przestrzeń we wszystkich kierunkach stoi przed nami otworem. A człowiek chce być właśnie zawsze na samej granicy możliwości, tam gdzie już zbadane i pokonane styka się z nie zdobytym, groźnym. Dla wielu takim miejscem jest właśnie ściana skalna.