Выбрать главу

— Może i tak — zgodziłem się — ale skąd ten pęd do wspinaczek księżycowych? Mamy przecież na Ziemi dość groźnych gór, choćby w rezerwacie himalajskim.

— Otóż to, że w rezerwacie! — odparł szybko Rudelik. — Powiem ci, że zawsze wolałem jeździć na księżycach Neptuna niż na śniegach alpejskich, chociaż nasz ziemski śnieg z wody jest bardziej nośny od zamrożonego gazu… A jednak wolałem, jak i wielu innych. Dlaczego? Bo dzikość górskich okolic Ziemi nie jest całkiem naturalna. One istnieją tylko dlatego, że myśmy sobie tego życzyli, bośmy je zachowali nienaruszone. A więc mimo ich całą dzikość one także stanowią część „ucywilizowanego” otoczenia. Natomiast na księżycach masz przyrodę w całej jej pierwotności. *

Milczący dotąd Ter Haar odezwał się niespodzianie:

— Nie wiem, czy cierpię na przerost instynktu samozachowawczego, czy też to zwykłe tchórzostwo, ale wyznam, że nie lubię chodzić po górach. Wspinaczki nigdy mnie nie kusiły.

— O, to nie ma nic wspólnego z odwagą — rzekł Rudelik. — W swoim czasie działała w okolicach Plutona ekspedycja badawcza…

Urwał nagle i spojrzał na mnie z nowym zainteresowaniem.

— Twój ojciec jest lekarzem? — spytał.

— Tak.

— Znam go.

Czekałem, że powie o tym więcej, ale on wrócił do swojej historii.

— Ekspedycja szukała jakichś złoży mineralnych, zdaje się. Po zakończeniu prac wszystkie rakiety odleciały z wyjątkiem jednej, która miała zdemontować i zabrać urządzenia. Te roboty czegoś się przeciągnęły, tak że w rakiecie zostało niewiele tlenu, ledwo tyle, by dociągnąć do najbliższej stacji kosmogonicznej Neptuna. W dniu, w którym rakieta miała wystartować, jeden z członków załogi wyszedł w teren, żeby zebrać sondy promieniowania kosmicznego rozstawione na okolicznych skałach. On też nie lubił chodzić po górach, ale to był jego obowiązek. Trawersując zbocze, obsunął się tak nieszczęśliwie, że złamał nogę w kilku miejscach. Na dodatek rozbił mu się teleran i nie mógł nawet zawiadomić pozostałych. Przez osiemnaście godzin czołgał się do rakiety. Powiedział potem: „Przy najmniejszym poruszeniu ból był taki, że traciłem przytomność. Gdybym był pewny, że towarzysze odlecą w porę, nim rezerwa tlenu wyczerpie się poniżej dozwolonej granicy, skonałbym tam, nie ruszając się z miejsca. Ale wiedziałem, że nie odlecą, że będą mnie szukać, i jeśli to potrwa, zabraknie im tlenu na powrót. A więc, powiedziałem sobie, trzeba dojść…”

— Oczywiście czekali na niego — rzekłem.

— Oczywiście czekali. Z tlenem było krucho, ale spotkali po drodze rakietę bezludnego patrolu i dała im natankować powietrza. Widzisz, Ter Haar, on także nie lubił chodzić po górach. Nie ma żadnego związku między wartością charakteru, między odwagą a zamiłowaniem do wspinaczek.

— Znałeś tego człowieka? — spytałem.

— Nie. Twój ojciec go znał — rzekł Rudelik, a na moje osłupiałe spojrzenie dodał z uśmiechem:

— Leczył go. Był lekarzem okrętowym tej ekspedycji.

— Kiedy to było?

— O, dawno, może czterdzieści lat temu. Zamilkłem oszołomiony.

Ciszę przerwał Ter Haar.

— Czy wiecie — spytał — dlaczego godłem pilotów rakietowych jest płomień?

— Srebrna iskra na czarnym polu — rzekłem. — Tak. I jeszcze jakieś słowa tam są, aha: „Przez płomień”. Nie, nigdy się nad tym nie zastanawiałem, ale to chyba proste. Pewno dlatego, że płomienie, że ogień jest źródłem pędu rakiety?

— Możliwe — odparł Ter Haar — ale piloci mówią o tym inaczej. Tradycja podaje legendę, którą opowiedział mi Ameta. Znasz Ametę? Nie? Musisz go poznać. Więc XX i XXI wiek to były czasy pionierskich lotów rakietowych, pochłaniających wiele ofiar. Podobno jedna z pierwszych rakiet księżycowych została w chwili startu objęta ogniem. Zapaliły się wszystkie naraz zbiorniki paliwa. Zajmowały wtedy dziewięć dziesiątych objętości całej rakiety. Pilot mógł spowodować odrzucenie płonących zbiorników, lecz spadłyby one na miasto. Dlatego zwiększył tylko szybkość. Zginał w ogniu, ale wyprowadził rakietę poza obręb Ziemi — „przez płomień”. Stąd te słowa.

— A to znaczy — dodał Rudelik — że człowiek umie nie tylko wymyślać twory nie istniejące w całym kosmosie, ale potrafi także im sprostać…

Żegnając się z Rudelikiem, powiedziałem:

— Znasz mego ojca; szkoda, że wspomnieliśmy tylko o nim. Może opowiesz mi kiedyś więcej…

— Pewnie.

Uścisnął moją rękę i dodał:

— Ale myślę, że… mówiliśmy o nim przez cały czas.

Idąc obok Ter Haara pod cytrynowymi lampami korytarza, tak byłem zajęty własnymi myślami, że nie dostrzegałem wcale przechodniów. Opuściwszy „ulicę” Fizyków, znaleźliśmy się w owej półokrągłej sali, w której rozpocząłem wędrówkę. Ter Haar usiadł na ławeczce pod białym posągiem, popatrzał na mnie spode łba i spytał ze skrywanym uśmiechem:

— No jak, chcesz jeszcze?

— Czego? — spytałem, budząc się z zamyślenia.

— Ludzi. Ludzi Gei.

— Ależ tak!

— A więc dobrze. Dokąd pójdziemy?

Wstał i wskazując na otwierające się przed nami wnętrza korytarzy, różnobarwne jak promienie tęczy, mówił uroczyście, jakby cytował zdanie z bajki:

— Pójdziesz w prawo — dziw ujrzysz… już go zobaczyłeś — dodał szybko zwykłym głosem. — Pójdziesz prosto — tajemnicę spotkasz… A więc niech będzie tajemnica! Doktorze, obudź się nareszcie! Idziemy!

— Dokąd?

— Tam, gdzie tajemnica: na ulicę Biologów. Zagłębiliśmy się w zielonym korytarzu. I tutaj widniały

na ścianach malowane domki.

— Tu — rzekł historyk — mieszka Callarla, żona Goobara.

— Żona Goobara? — powtórzyłem. To było nazwisko nieznajomej z pierwszego wieczoru na Gei.

— Tak.

— A on?

— On także, ale z drugiej strony, to znaczy, wejście do jego pokojów znajduje się przy ulicy Fizyków. Oba mieszkania łączą się wewnątrz. Ale Goobar naprawdę mieszka w swoim laboratorium.

Kiedy otwierał drzwi, przemknęło mi przez głowę, że na Ziemi niejednego można się dowiedzieć o człowieku, poznając wnętrze jego mieszkania, a tu, na okręcie, świadczy o nim także widok poza oknami, bo jest to dowolnie wybrany twór wideoplastyki. Ledwo to pomyślałem, drzwi się otwarły i stanąłem u progu obok Ter Haara.

Znalazłem się w prostym domku wiejskim, o suficie i podłodze z gładkiego drzewa słomkowej barwy. Pośrodku stał niski szklany stół i zydle o daleko w tył odrzuconych oparciach; pod ścianami na podłodze dużo zielem, zupełnie zwykłe bezkwiatowe zielska. Całe wnętrze tego pokoju było jakby skierowane na ogród rzewnie moknący za oknami, bo padał tam deszcz. Daleko w głębi szły chmury, nie podniebne, lecz wlokące się nisko jak na pogórzu. Spoza ich kłębów ukazywały się chwilami brunatne i czarne stoki gór, a deszcz wciąż padał, jednostajny, mocny, i słychać było jego lekki tupot na żwirowanych ścieżkach, ciurkanie rynien i nawet pękanie powietrznych bąbli na kałużach. Widok ten tak mnie urzekł swoją powszedniością, że nie ruszałem się z miejsca, aż gospodyni stanęła przede mną z wyciągniętą dłonią.