Выбрать главу

— Przyprowadzam ci nieomal kolegę, bo naszego doktora — odezwał się historyk.

W pochmurnym świetle padającym przez szeroko rozwarte okna Callarla wydała mi się niższa i zarazem młodsza niż za pierwszym razem, miała na sobie domową suknię z ciemnoczerwonego materiału o rysunku cienkim i tak zawiłym, jakby stanowił srebrem nakreślony plan labiryntu. Prócz niej były w pokoju jeszcze dwie osoby: dziewczyna o ciężkich, rudych włosach spadających na kołnierz błękitnej sukni i atletycznie zbudowany mężczyzna z twarzą ukrytą w cieniu.

— Oto Nonna, architekt, która pragnie poznać budownictwo na innych planetach — rzekła Callarla. — A to jest Tembhara, mechaneurysta.

— Złośliwi mówią, że buduję elektromózgi z lenistwa, ale ty nie wierz temu, dobrze? — powiedział mężczyzna. Pochylił się do przodu i zobaczyłem jego twarz. Była ciemna, jakby nawrotem czerni murzyńskich przodków, szeroka i napięta jak biceps. Uśmiech pojawił się na niej i znikł, oślepiająco biały, jak błyskawica.

Callarla poprosiła, byśmy usiedli. Wolałem podejść do okna, tak wabiła biegnąca stamtąd cierpka, surowa woń liści i mokrych szpilek jodłowych. Podniósłszy głowę ujrzałem, jak na okapie zbierają się duże krople wody, skupiające w szklistych brzuszkach błękit przecierającego się skrajami nieba, jak wędrują gęsiego wzdłuż okapu, jak zatrzymują się na jego krawędzi i niby z determinacją lecą w dół. Wyciągnąłem dłoń, lecz spadająca kropla przeniknęła przez palce niewyczuwalną, świetlistą smugą. Zdziwiłem się nie tyle temu zjawisku — oczekiwałem go — co własnemu rozczarowaniu. Oparty o parapet, w łagodnych podmuchach wiatru, zwróciłem się do obecnych. Rozmowa, przerwana naszym wejściem, potoczyła się dalej.

— I jakże sobie wyobrażasz tę architekturę wyzwoloną z grawitacji? — spytał Tembhara rudowłosą.

— Myślałam o konstrukcjach nie znających pionu — odparła. — Wyobraźcie sobie dwunastoramienną gwiazdę z wieżami skierowanymi we wszystkie strony. Na głównych osiach przelotowych zrobiłabym amfilady…

Szkicowała dłonią w powietrzu. Przysłuchiwałem się z coraz większym zdziwieniem.

— Przepraszam, a jaki budulec? — spytałem.

— Lód. Wiesz przecie, jakie ilości wody wyrzuca się poza obręb Ziemi przy zmniejszaniu oceanów. Budowałabym pałace z wody, a właściwie z lodu, który w temperaturze próżni posiada niezłe własności konstrukcyjne.

— A! W próżni! — wyrwał mi się okrzyk. — Rozumiem, więc to takie zamki latające, jakby miliardy razy powiększone gwiazdki śniegu? Ale… ale kto będzie w nich mieszkał?

Wszyscy się roześmieli, a Tembhara powiedział:

— Rzecz w tym, że nikt. Nie ma amatorów. Biedna Nonna nie może ich budować i martwi się tym bardzo.

— Tak — rzekła młoda dziewczyna z westchnieniem — coraz wyraźniej widzę, że za wcześnie wdałam się w tę całą historię!

— W jaką historię?

— W życie. Należało urodzić się w roku stutysięcznym, może wtedy przydałyby się na co moje lodowe pałace.

— I tam źle się wybierasz — rzekł Ter Haar. — Powiadają, że w roku stutysięcznym słońce, jak co ćwierć miliona lat, wejdzie znowu w ciemną mgławicę pyłową i zacznie się zima galaktyczna

— Epoka lodowa?

— Tak. Będzie mnóstwo lodu i tyle roboty z jego roztapianiem, że nikt nie zechce nawet spojrzeć na twoje pałace.

— A słońce będzie wtedy czerwone jak krew — powiedziała w krótkiej ciszy Callarla. Wszystkie głowy zwróciły się w jej stronę, ale więcej się nie odezwała.

— No tak — dokończyła Nonna — będzie czerwone, bo pył mgławicy pochłonie inne promienie.

— Zabawne, że mówicie o tym, jakbyście przeżyli co najmniej dziesiątek takich zim — rzucił Ter Haar.

— Bo wiemy o nich — powiedziała Nonna.

— To nie to samo — sprostował historyk. — Co innego postrzegać zmianę wiosen i zim galaktycznych, widzieć wznoszenie się systemów górskich, falowanie lądów, wysychanie mórz, a co innego wiedzieć o tym wszystkim. W skali geologicznej człowiek żyje jak motyl—jednodniówka. Znamy fakty — nie znamy, bo nie możemy znać odpowiadających im przeżyć.

— No tak, jakaś istota, która żyłaby miliard lat… — zaczęła i urwała Nonna.

Znowu zaległa cisza, tylko deszcz szumiał za oknami.

— Miałam niedawno dziwny sen — powiedziała cicho Callarla. — Śniło mi się, że stworzyłam w laboratorium sztuczne organizmy. Były to drobniutkie różowe żyjątka. Rozmnażały się tak szybko, że widziałam, jak różową pilśnią powlekają całe laboratoriur/i. Zamyśliłam wówczas osobliwe doświadczenie. Wybrałam sobie gwiazdę, niezbyt gorącą i nie za chłodną, podtoczyłam do niej planetę odpowiedniej wielkości, oblałam jej pustynie oceanem, otoczyłam ją miękką warstwą powietrza i zaszczepiłam na niej życie — pod postacią moich różowych stworzonek. Po czym zostawiłam je własnemu losowi. Nie pamiętam, co się działo później. Mijały setki tysięcy, może nawet miliony lat; przez cały ten czas żyłam i wcale się nie starzałam.

— Sen kobiety — mruknął słuchający uważnie Tembhara.

Callarla uśmiechnęła się ciemnymi oczami i ciągnęła:

— Aż pewnego dnia wspomniałam mój eksperyment i postanowiłam zobaczyć, co się stało z życiem rzuconym na powierzchnię planety. W co się rozwinęło? Czy zanurzyło się w oceany? Czy pokryło kontynenty? Jakie przybrało formy? Tak myślałam, szykując się do lotu. A potem, kiedy leciałam wśród gwiazd ku owej planecie, poczułam niespodziany niepokój. Zbudowawszy moje białka, otworzyłam przed materią wszystkie możliwości ewolucji. I w wyobraźni ukazały mi się nagle miliony istot, które powstały z owych niewinnych, różowych drobin. Czy widzą już swój świat? — zastanawiałam się. — Czy słyszą szum wiatrów? A może owładnęły „już całą planetą, zaczęły badać same siebie i zadały już sobie pytanie, skąd się wzięły? W jaki sposób powstały? — A wtedy pomyślałam, że dałam im nie tylko początek, ale i koniec, że stwarzając życie, stworzyłam równocześnie śmierć. A właśnie planeta stanęła przede mną, ogromna jak niebo, zawleczona obłokami; mój niepokój zmienił się w smutek i lęk, i obudziłam się…

— O, jakież ty masz sny! — zawołała z zazdrością Nonna. — A mnie, mnie śnią się w najlepszym razie kłótnie z popsutymi automatami!

— Twój sen powstał z niecierpliwości ziszczenia, którą wszyscy odczuwamy — rzekłem. — Zrodziło go oczekiwanie odkryć kryjących się u końca naszej drogi, w układzie Centaura.

— I jest charakterystyczny dla początku podróży — dodał Ter Haar — bo potem będziemy w snach nie tyle wyprzedzać wypadki, co z nostalgii wracać w nich na Ziemię….

— A ja wam powiadam, że w tym śnie szło o coś całkiem innego — zaprotestował Tembhara i, kładąc swoje wielkie ręce na szklanej płycie stołu jak na klawiaturze, powiedział:

— To jest sen łaknącego wiedzy biologa. Bo o drogach ewolucji organicznej na innych planetach nie wiemy nic. Znamy tylko historię życia na Ziemi i Marsie, a to są przecież dzieci tego samego słońca. Ale istoty powstałe pod gwiazdami zmiennymi, które na przemian kurczą się i rozszerzają, jak bijące serca? Przecież to tętnienie blasku musi się jakoś odcisnąć w najplastyczniejszym tworzywie, jakim jest materia ożywiona. A życie pod stygnącymi olbrzymami czerwonymi? A wokół gwiazd podwójnych, na planetach oświetlonych na przemian to jedną, to drugą składową układu? A w świetle słońc błękitnych, wyrzucających potężne promienie…

— Zabójcze — wtrąciłem — więc życie pewno tam nie istnieje.

— Może wytworzyć mechanizmy obronne, na przykład pancerze rogowe z dużą zawartością soli metali ciężkich… Pomyślcie: jak różny jest wiek gwiazd, tak różny jest wiek rozmaitych planet, a więc i na podobnych do Ziemi można odkryć fazy ewolucji wcześniejsze lub późniejsze od ziemskiej. Ale i to nie wszystko. Sen Callarli krył pytanie, czy nasza ziemska fauna i flora, a także my sami jesteśmy w stosunku do innych mieszkańców kosmosu czymś zgoła przeciętnym, statystycznie najczęstszym, czy też raczej stanowimy wariant wyjątkowy, rzadką odmianę. Bo może jesteśmy właśnie unikatem, może nad kształtami naszych ciał istoty z innych gwiazd kręciłyby głowami…