Выбрать главу

— Jeśliby miały głowy — wtrąciła Nonna.

— Jeśliby je miały, oczywiście.

— Powiadasz więc, że jesteśmy „dwugłowym cielęciem kosmosu”? — spytałem śmiejąc się. Ter Haar wydawał się odrobinę zgorszony.

— Nie mówisz tego serio — rzekł do Tembhary.

— Nic w ogóle nie mówię; to jej sen stawia takie pytanie. — Wielki mechaneurysta skłonił lekko głowę przed młodą kobietą, która przez cały czas tej kontrowersji siedziała bez ruchu, a na jej spokojnej twarzy pojawiał się czasem, jak drobne światełko, uśmiech nie rozchylający warg.

— A więc dobrze — Ter Haar zwrócił się do niej. — Rozstrzygnij teraz spór: co oznaczał twój sen, co miało na celu to doświadczenie?

— Nie wiem.

Po tej odpowiedzi powinien był rozbrzmieć śmiech, lecz nastąpiła cisza, pełna zaokiennego deszczu. Dawno już nie było mi tak dobrze i pogodnie jak teraz, wpatrzonemu w poważny marsz kropel na okapach.

— Nie wiesz?… — odezwał się Ter Haar, a w jego głosie zabrzmiało rozczarowanie. — A gdybyś na jawie mogła wykonać podobne doświadczenie? — zapytał.

— Boję się, żebym go nie zrobiła — nie od razu odpowiedziała Callarla.

— Dlaczego? Pochyliła głowę.

— To nie z braku odwagi, ale… Nie, naprawdę nie wiem.

— Może wydałoby ci się to jakimś groteskowym naśladownictwem dzieł tego pana stwórcy, w którego wierzyli starożytni? — poddawał historyk pogłosem.

Callarla milczała z niknącym uśmiechem, który oznaczał: nic więcej nie mam już do powiedzenia.

W tej chwili rozległ się daleki, jakby od zmierzchających gór płynący, szklany dźwięk.

— Obiad! — rzekł Tembhara wstając. Teraz dopiero zobaczyłem, jaki był wysoki. — Aleśmy się zasiedzieli!

Żegnając się z żoną Goobara jako ostatni, spytałem ją nagle:

— Czy często pada u ciebie deszcz?

— Często. Lubisz go?

— Tak.

— To przychodź.

Wyszedłem na korytarz za towarzyszami i usłyszałem donośny głos Tembhary, który mówił:

— Po prawdzie, toż to nierealne; na wynik takiego eksperymentu trzeba by czekać setki milionów lat. Gdyby się nawet dało, to skąd wziąć taką cierpliwość?!

Roześmiał się, otworzył drzwi windy i wszedł do niej za innymi. Szklana klatka bezgłośnie zapadła w głąb szybu, ale jego basowy śmiech wciąż jeszcze brzmiał mi w uszach.

Ter Haar prosił mnie, żebym wstąpił do niego po obiedzie. Miałem go szukać w pracowni historycznej, a Nils, syn inżyniera Yrjöli, podjął się mnie tam zaprowadzić. Pomieszczenia historyków leżały na rufie; korytarze były tu niższe i mniej przestronne niż w centralnej części statku.

— To tu! — rzekł Nils i przepuścił mnie pierwszego. Raz jeszcze w tym dniu przeżyłem zaskoczenie. Myślałem, że znajdziemy się w jasnym laboratorium trionowym, gdzie humaniści prześwietlają i badają stare palimpsesty. Tymczasem staliśmy na progu na wpół mrocznej nawy, wąskiej i tak wysokiej, że wzrok gubił się w ciemności ostrołukowego stropu, który zdawał się być zastygłym łopotaniem jakichś gigantycznych skrzydeł nietoperzych. Pod ścianami stały pokryte płytami modrzewia długie regały i pulpity. Tam, w świetle nisko opuszczonych lamp, siedzieli ludzie. Jeden z nich odwrócił się. Był to Ter Haar. Oślepiony światłem, okrył dłonią oczy i zawołał:

— A, to wy? Moi kochani, poczekajcie jedną chwilę, dobrze? Zaraz skończę.

Nie mając nic lepszego do roboty, przyglądałem się historykom. Prócz Ter Haara było ich dwóch. Na twarzy jednego skupiał się blask odbity od rozrzuconych na stole papierów. Nazywał się Moleticz. Niektórym wydawał się nieco śmieszny; mnie nigdy. Owszem, miał wąską głowę zakończoną podbródkiem sterczącym jak łokieć chudzielca, do tego odstające uszy, które przy zwykłej głowie nie zwracałyby uwagi, lecz na tej nieco zbyt natrętnie przypominały o swym istnieniu. Na jego twarzy gościł jednak uśmiech, jakby mówiący: „Wiem, że jestem zabawny, ale to nic; patrzcie, że mnie to samego bawi”.

Usłyszałem później od Ter Haara o jego poczciwej chytrości, z jaką podsuwał młodszym kolegom swoje pomysły, tak że brali je za własne, i nauczyłem się cenić rozległość jego wiedzy, teraz jednak, przysłuchując się, jak rozprawia z profesorem, musiałem skrywać rozbawienie budzące się na widok żaru, z jakim skarżył się, że brak mu archiwalnych źródeł dotyczących osoby jakiegoś Hintera czy Hitlera, tak w gruncie rzeczy mało ważne wydawało mi się drobiazgowe dłubanie w reliktach zamierzchłej przeszłości. Magle pomyślałem, że może nie powinienem nieproszony słuchać rozmowy uczonych, i rozejrzałem się za Nilsem. Stał nieruchomo w głębi sali z podniesioną głową; idąc za jego wzrokiem, dostrzegłem ledwo majaczący, duży czworokąt, który wziąłem zrazu za okno. Ale to nie było okno.

Zapominając o otoczeniu, poszedłem tam, zapatrzony, jakbym ujrzał zjawę. W sali płonęły tylko na stołach małe lampy z reflektorami skierowanymi w dół, tak że na ściany padał jedynie odblask ich światła. W tym półmroku zobaczyłem scenę budzącą jedno z najdawniejszych wspomnień dzieciństwa. W jakiejś książce babki odkryłem raz obrazek, którego zagadkowa treść tak mnie przeraziła i zarazem przykuła, że nie mogłem się od niego oderwać. Babka odebrała mi książkę, mówiąc, że okropności barbarzyńskie nie są dla dzieci. I oto po dwudziestu latach, na pokładzie Gei, w przyciemnionej pracowni historyków, stanąłem przed tym samym obrazem — wielkim, ujętym w poczerniałe od starości, złocone ramy.

Stanąłem obok Nilsa. Chłopiec zdawał się nie oddychać. Co tam widział?

Noc, wieże dalekiego miasta, czarne niebo bez gwiazd i na poplamionej krwią glinie dwie grupy ludzi, rozdzielone blaskiem latarni. Jedni, rzędem zwarci w burą masę, wbijając głowę w ramiona, wysuwali przed siebie szpaler krótkich prętów czy rur. Naprzeciw, pośród mrocznych, kulących się postaci klęczał wyprostowany, kudłaty mężczyzna z rozwartymi szeroko ramionami. W tym rozrzucie rąk, w jego twarzy, natchnionej i strasznej, życie i śmierć tak były zmieszane jak krew z ziemią u jego stóp i, widziany raz jeden, ten człowiek wracał we śnie po latach przypomnieniem, od którego stawało serce.

Położyłem rękę na ramieniu Nilsa. Tak samo jak ja w dzieciństwie, nie pojmował niczego — i tak samo drżał.

Nagle całe otoczenie stanęło w jaskrawym świetle. Któryś z historyków zapalił górne lampy. Równocześnie rozległ się głos Ter Haara.

— Nie widziałeś tego jeszcze, Nilsie?

Blada twarz chłopca starczyła za odpowiedź.

— Co… znaczy ten obraz? — spytał na koniec. — Co robią ci ludzie z tamtymi?

Historycy szli ku nam.

— Jest to dzieło z pierwszej połowy XIX wieku — rzekł jeden, a Moleticz dodał:

— Przedstawia chłopów hiszpańskich schwytanych przez oddział armii…

— Ależ to mu nic nie powie — wtrąciłem… — Ten obraz…

— Czekaj! — przerwał mi rozkazująco Ter Haar i głosem, jakiego jeszcze u niego nie słyszałem, zawołał:

— Sam powiedz, chłopcze! Odważnie! Co widzisz! Nils milczał.

— Nie śmiesz? A jednak powiedz! Mów, co ci się zdaje, co myślisz, co czujesz?!

— Że oni ich…

— Mów!